czwartek, 28 października 2010

Manali-Vashisht

Spédzilismy tydzien czasu w miejscowosci górksiej Manali, a wlasciwie w wiosce, która do niej przynalezy- Vashisht. Tutejszá okolice mozna podzielic na trzy glówne miejsca-dzielnice: centralne Manali(bary, restauracje, dworzec autobusowy, hotele), Old Manali(zabytkowa czesc miasta w odleglosci okolo 8 km od glównego Manali) i Vashisht gdzie zjezdzajá sie backpakersi, hipisi, i wszelkiej masci podróznicy szukajacy charasowego klimatu. Charas to tutejsza odmiana haszyszu, nielegalnego a jednak wszechobecnego. Charas(czyt. czaras) palá tu mlodzi i starzy; swieci i swieccy. Szukajác pokoju na wstépie slyszysz, jakie uzywki gospodarz ma do zaoferowania(najpopularniejszy jest hasz, ganja i opium). Szybko dowiedzielismy sie, ze najlepiej kupowac od Baby-swietego méza, który mieszka w górach i schodzi do wioski tylko aby odwiedzic swiatynie. Takich Bab jest tu sporo i latwo ich rozpoznac po glebokim spojrzeniu i skromnej szacie w kolorze ochry typowym rowniez dla swamich. Nie posiadaja oni zadnych dóbr materialnych poza prostym ciuchem, miská zebraczá i kijkiem. Wielu takich sadhu zyje w wysokich Himalajach, medytujac latami w jaskiniach i schodzá tylko raz na kilka lat kiedy jest jakies wielkie swieto.
W Vashisht spotaklismy równiez Tybetanskiego Lame i towarzyszácemu mu Rinpoche ze Szwecji. Szybko sie zakumplowalismy i poznalismy innych ludzi z naszego Bodh Guest House. Wysmienita mieszanka charakterów: Ebba(córka Rinpoche), Driva(mloda szwedka studiujáca tu buddyzm), Charles( Anglik z urodzenia dorastal w róznych stronach Europy), Adam (ze Szwecji, w Indiach poraz czwarty-tubylec, który przypomina mi bardzo mlodego Osho stád nadalem mu nowa ksywke: Rajnesz), Alfie(ten mlodziak przytargany z Riszikeszu) i Rob- najbardziej niesamowity czlek jakiego do tej pory spotkalem(moze oprócz Lamy). Rob to 27letni amerykanin z Pólnocnej Karoliny, który zjechal polowe swiata dzialajác duzo róznych dziwactw. W Indiach poraz n-ty, przylecial glównie po wspinaczke. Nie wiem jak go opisac, zeby choc troche przyblizyc jego dziko-pokojowá nature...czlowiek zywiol a jednoczesnie pelen spokoju. Ciágle mierzácy sié z naturá. Skrzyzowanie wojownika Castanedy z DalajLamá haha. Z wygladu przypomina Jezusa z "Pasji"-zrobilem mu mnóstwo zdjec w kilku z posród jego niezliczonych wcielen... cdn

ogloszenia parafialne

Dojechalismy do McLound Ganj, gdzie przebywa Dalaj Lama. Ulice pelne buddyjskich mnichów i Tybetanczyków(wiekszosc przybyla pieszo setki kilometrów przez Himalaje). Zostaniemy tu na jakis czas, wiec wkrótce opisze co dzialo sié w magicznym Manali i droge autostopem przez Chimachal Pradesh. Pozdrowienia! Hari Om:)

czwartek, 21 października 2010

Chandigardh-Kalka-Shimla

Chandigardh-pierwsze miasto z sygnalizacja swietlna na drodze.


W drodze do Chandigardh poznalismy Mohita, który podrózowal z kumplem do tego samego miasta co my. Kiedy na dworcu rzucila sie na nas banda taksiarzy, chlopaki z busa pomogli nam sié od nich uwolnic i wzieli nas do siebie w gosci. I tak znalezlismy sié w jednopokojowym mieszkanku w 6 osob plus koledzy kolegów. Fajnie spedzic noc z tubylcami i zobaczyc realia zyciowe studentów w Indiach. Jeden niewielki pokój z malá scianká wydzielajácá cos co przypominalo kuchenke. Kuchenke bez wody, gazu czy stolu...ale jest. W rogu pokoju materac zaznaczal miejsce spoczynku, pelniác równiez fukcje sofy i stolu. Szafka i kilka wiszácych pólek, na których byly ksiázki i kosmetyki. Podloga kamienna i dosc zimna podkreslala surowosc tego miejsca. Kiedy chlopcy przyniesli jedzenie i piwo zasiedlismy do kolacji zakrapianej równiez ginem, który taszczylismy ze sobá jeszcze z lotniska. "Spróbujcie z sokiem", radzilismy ale tutejsci pijá gin z wodá! Podczas kolacji rozmawialismy o zyciu naszych rówiesników i nie latwo bylo slyszec, w jakich okolicznosciach tutejsi dorastajá. Jakoze Indie maja masakryczne przeludnienie w kazdej dziedzinie zycia, np na 300 wolnych miejsc na uniwersytecie przypada 300 000 kandydatów. Cisnienie jak latwo sie domyslic jest bardzo wysokie. I tak okazalo sié, ze jeden z naszych kompanów studiuje animacje(3D studio max), program na tyle trudny, ze w UK dlatych którzy go znajá czeka wysoko platna praca. Tutaj w Indiach mozesz go znac i nadal mieszkac w warunkach bardzo bardzo skromnych. Kiedy Kot pyta dlaczego nie przylecá do Londynu, w od powiedzi na twarzach naszych gospodarzy pojawia sié zdziwienie i niedowierzanie: "koszt takiego wyjazdu, wlácznie z zalatwieniem wizy przekracza nasze mozliwosci finansowe". Pomimo razácej biedy chlopaki ciágle sié smiejá i patrzá na nas troche jak na kosmitów, którzy niespodziewanie wyládowali w ogródku. Zarty i chichoty sá przerywane czéstymi wizytami pani landlord, która niezyczy sobie halasów. Piékny wieczór czas konczyc bo jutro rano czas nam ruszyc dalej w droge...Piekny wieczór pelen szczerych usmiechów i serdecznosci. Nie da sié ukryc, ze bogactwo ich dobroci przewyzsza nasze zachodnie. Nasza cywilizacja zachodu cierpi biede duchowá, zanik organu bycia czlowiekiem, w tym sensie wiele mamy sié od siebie do nauczenia. Rankiem gdy chcemy zaplacic za goscine pada zdecydowana odpowiedz: gdzie jest przyjazn tam nie ma pieniédzy! Piekne ale chyba nie do konca prawdziwe...
Odstawieni do odpowiedniego busa(do Kalki) ze lzami w oczach zegnam sie z nowymi przyjaciólmi. Do zobaczenia znowu, gdzies kiedys na kolejnej uczcie serc.


Kalka-Shimla i "Gypsy part of train"

Kolejny lokalny autobus i kolejna jazda bez trzymanki(polecam usiásc na tyle gdzie podrzuca najwyzej). Odkád wyjechalismy z Hardiwaru wznosimy sie coraz wyzej. W drodze do Chand. mijalismy pierwsze miejsca zapierajace dech w piersiach. Jeziora otoczone majestatycznymi górami i droga caly czas pnáca sié w góré. Teraz jedziemy do Kalki, skád wezmiemy tzw Toy Train(pociág zabawka)-wysokogórska kolej wáskotorowa, jednak z czterech w Indiach zbudowana przez Korone Brytyjská(rékami indianów) w XIX w. W sumie od zobaczenia dokumentu o tej wyjatkowej koleji(BBC program pt"Great Railway Journeys" czy cos takiego) zaczelismy powaznie z Kotem myslec o dluzszym wypadzie do Indii i o to tu jestesmy z biletami w réku! Niestety kiedy okazuje sié, ze dwa wagoniki drugiej klasy sá juz pelne a rezerwacje na pierwszá klase niemozliwe do zabukowania. No nic taki kawal drogi przebyty, tyle nocy przespanych w zagrzybionych pokojach, nie mówiác o guzach nabitych na tylnych siedzeniach miejskich autobusów jakze teraz mozemy sie poddac? Nie ma takiej opcji! Upychamy sie do mini wagonika zatloczonego juz setká;p hinduskich rodzin usmiechajác sié zyczliwie do zdziwionych pasazerów. Pociág rusza i rozpedziwszy sie do zawrotnej predkosci ok.30km/g mijajác pierwsze urwiska i tunele. Pierwszy tunel i pierwszy szok: indianie krzyczái piszczá w nieboglosy jak tylko pociág wjezdza w tunel. Najglosniej mlodzi nieukrywajac przy tym dzikiej radosci. Trasa ma ponad 100 tuneli a my tylko dwoje uszu...zaczynamy drzec paszcze z tubylcami, ja gwizdze na palcach co wzbudza ogólne zainteresowanie. I dalej do przodu w góry, mijamy wiecej urwisk w dole, których widac wioski i miasteczka. Godzina podrózy i juz wszyscy znajá trzech haole, i namawiajá ich do spiewania boolywoodzkich hitów. Mlode dziewki drá na maksa struny glosowe. Starsze kobitki nie zostajác w tyle ani na moment. Ja dmucham w harmoszke, Kot zasuwa na ukulele a Alfie, Alfie dobrze wygláda. Szybko staje sié on ulubiencem mlodych dziewek, nakreconych jego kréconymi wlosami. W ciágu 6 godzin podrózy pociázek(maly pociág) zatrzymuje sié na 5 stacjach. Szybko robi sié troche wolnego miejsca aby pochodzic(przeskakujác ludzi) wzdluz wagonu rozprostowujác kosci. Kiedy to tylko mozliwe z Alfim siedzimy na schodkach przy otwartych drzwiach. Widok niesamowity! Pod stopami masz kilku setmetrowá przepasc, widzisz pod sobá góry i miasteczka zbudowane na ich sczytach. Im wyzej sié wznosimy tym mocniej chwytam sie zewnétrznych drázków, cialo sié napina pod wplywem pobudzonej wyobrazni. Maly krok dzieli mnie teraz od dlugiego lotu przez te doliny ledwie widoczne tam daleko, daleko w dole. I ciágle w góre, przez kolejne tunele i przelécze. Nie ma drugiej takiej trasy na tej planecie! Podziw dla inzynierów i wszystkich, którzy przyczynili sié do jej powstania(toy train znajduje sié oczywiscie na liscie swiatowych zabytków UNESCO).

Shimla-"malpi disnayland":
Dojezdzamy do stacji koncowej: Shimla! 2,300m npm, wydaje sié jakby to miasteczko bylo na dachu swiata. Slonce chyli sié ku zachodowi przypominajác soczyste mango w soku pomaranczowym. Razem z wysokosciá dosiéga nas zimnawy wiatr a w sandalach i spodenkach. Na stacji szybko namierzyl nas naganiacz wygládajácy jak mlody wódz apaczów. Spokojnym glosem zaproponowal nam odwiedzenie swojego hotelu Uphar(w jez. hindi "podarunek"). Ok, dlaczego nie? 25 minut spacerkiem w góre i jestesmy w centrum Shimli. Uderza nas tutaj czystosc i porzádek. Czuje sié jak w Alpach(tak tez jest nazywany ta czesc niskich Himalaji Himachal Pradesh- Indyjskie Alpy). Trafiamy do hotelu i od razu nam sié podoba! Europejski kibel, ciepla woda, tv, duze lózko i balkon z widokiem na okolice. W nocy te góry oswietlone swiatlem z knajp i domostw oraz lampami drogowymi przypomonalo skrzyzowanie Nowego Jorku z Rzymem. Super wysoko, szkoda tylko, ze balkon byl okratowany chroniác lokatorów przed setkami malp, które tu rzádzá. Cena za pokój tez ok tym bardziej, ze dzielimy na trzech.
Zostajemy w Shimli na dwie noce eksplorujác miasto i jego(jej) mieszkanców. Na pierwszy rzut oka rzuca sié spokój i zorganizowanie. Masa turystów wpada tu w okresie wrzesnia, pazdziernika aby cieszyc sie czystym powietrzem, rzeská wodá(pompowaná na góre przez pompy zainstalowane przez brytyjczyków ponad 150 lat temu!) no i widokami oczywiscie. Relaks, relaks, relaks. Ladujemy akumulatory pierwszego dnia, drugiego idziemy na okoliczná góré, gdzie znajduje sie stara swiatynia dedykowana Hanumanowi(bóg malpa). Spacer w góre zajmuje pól godziny pod ostrym kátem. Na szczycie rzádza malpy-lepiej miec kija, w réce niz np slodycze. Zeby wyrazniej zaznaczyc, ze tu rzádzá maply górole wybudowali gigantycznego Hanumana na wzgórzu. Wlasciwie go wykanczali-nadal stalo wokól niego rusztowanie. Zbliza sié zachód slonca wiéc ruszamy w dól. Alfie(pseudonim artystyczny "Moungly")decyduje sié znalezc nowá drogé powrotná i tak znajdujemy las zywcem wziety z trylogii Tolkiena. Cieple swiatlo zachodzácego "mango" kompletnie nas oczarowywuje. Chwile jak w basniowej opowiesci, ze nie chce sié ruszyc...
Po drodze w dól borykamy sie chaszczem i przepasciami. Wkoncu trafiamy na znany szlak, którym wyszlismy na góre. Powrót do miasteczka na ostatniá kolacje i bierzemy autokar "de lux" o 8.20pm do Manali(dojazd 6am). "delux" jest drozszy od lokalnego busa ale oferuje wygodniejszá jazde. Nie wiele wygodiejsza ale wy.. Ruszamy o czasie i nie mija 5 minut ludzie zaczynajá spawac przez okna! Jeden gostek nie wytrzymal i zygnál w srodku. Kierowca rozpedza sie coraz bardziej a drogi robiá sié coraz kretsze. Juz 3 osoby z glowami za oknem(nie wyjechalismy jeszcze z Shimly wiéc po obu stronach drogi chodza ludzie zastanawiajác sie czemu dzis deszcz tak smierdzi..). Bylem bardzo podekscytowany na poczatku, ze siedze przy oknie od strony urwisk, szybko jednak mialem ochote sie przesiásc zszokowany jak blikso jedziemy przy skarpie! W dole male swiatelka miast inspirowaly wyobraznie do adrenalinowych wizji. Co jakis kawalek sá male bloczki kamienne wskazujáce krawédz ale nie zawsze tam sá. Droga caly czas jest kréta, jest noc a kierowca zasuwa jakby go gonili. Widok zza okna przerazajácy ale jakos ciezko oderwac wzrok. W srodku autokaru leci boolywoodzki film w telewizorze z przed 20 lat, film konczy sié kiedy glówny bohater zabija zlego wpychajác mu w usta kominek od jadácego traktora, aa jeszcze tylko wszyscy tanczá booly dance i pojawiaja sié napisy). Nieco wytyrani podrózá klasy "delux" dojezdzamy do Manali ponad godzine przed czasem. Ze zméczenia zapomnialem pogratulowac kierowcy zero zderzen z rzeczywistosciá. Z bas stajszyn przejmuje nas nowo poznany naganiacz i idziemy spac o 5.30am w Manali!!! cdn...

środa, 20 października 2010

Rishikesh-Hardiwar-Chandigarh

Zapiski sprzed okolo tygodnia(obecnie jestesmy juz w przepieknym Manali)...



Opuscilismy Rishikesh kilka dni temu zrelaksowani, pelni energii i entuzjazmu. Szczerze mówiác pierwsze chwile w tym swietym miescie zrodzily w nas chéc zostania tu dluzej, uciekajác przed dosc mocnymi doswiadczeniami w New Delhi. Tutaj wsród zielonych wzgórz, latwo o duchowá sielanke i spokój umyslu, zwlaszcza kiedy placi sie funtami. Rishikesh znany jest jako stolica jogi od kiedy Beatlesi zajechali tu w 1968r do ashramu Maharishi Mahesh Yogi. Pobyli tu kilka dobrych miesiécy zanim zawiedzeni rosnácymi oczekiwaniami guru(kasa i sex) opuscili to piékne miejsce
nad Gangesem. Miasteczko ma dwa mosty dla pieszych, krów i jednosladów, których klaksony sá jedynym chalasliwym znakiem XXI wieku. Sporo tu zagranicznych przybyszów z róznych stron swiata przybywajácych tu uczyc sié jogi, medytacji, gry na indyjskich instrumentach, tradycyjnego spiewu lub poprostu wyciszenia w dziesiátkach okolicznych ashramach. Jak juz wczesniej wspomnialem latwo tu o rozleniwienie sié w lokalnych kafejkach kulinarnie przystosowanych do zachodnich potrzeb(oczywiscie indysjkie standardy sá dosc rózne od europejskich o czym przekonamy sié w tym kraju na kazdym kroku). W owych kafejkach spotkalismy mnóstwo fajnych ludzi. Jeden z nich Alfie to 18letni anglik, z którym przyszlo nam razem podrózowac. Trzeba zaznaczyc, ze pomimo masy turystów nadal gdziekolwiek sié pójdzie przewazajá hindusi. sporo z nich wpada sié tu zrelaksowac i odpoczác na chwile od miasta.
Sá tez gromadki pielgrzymów, odwiedzajácych setki swiátyn porozrzucanych po miescie a raczej duzej wiosce. Mozna tu równiez zabawic sie w spyw kajakiem solo lub pontonem w osmió w dól rzeki. My plynelismy pontonem co przypomina dosc dzikie rodeo w niektórych miejscach Gangi. Widzielismy kilka grup w wodzie po tym jak fala wywrócila ich pontony. Na szczescie przy tak slonecznej pogodzie kápiel w Gangesie to sama przyjemnosc(wskoczylismy do wody dobrowolnie). Po kilku cudownych dniach i poznaniu fajnej ekipy ludzi zaczelismy sié tu dosc mocno zadomawiac co jest wyraznym znakiem na ruszenie w dalszá droge...Jak to mówiá: "statki sá bezpieczne w porcie lecz to morze jest ich przeznaczeniem". Tak wiéc ruszamy bogatsi w dodatkowego towarzysza w strone Manali w stanie Himachal Pradesh. Latwo powiedziec, trudniej zrobic: na mapie to nie tak daleko a w realiach indyjskich to niemal jak na drugi koniec Europy! I tak busem ruszylismy spowrotem do Hardiwar.
Kierowca busa okazal sié nieodkrytym talentem formuly 1. Zasuwal na pelnym gazie autobusem przypominajácym swiátynie na kólkach. Obrazy przedstawiajáce hinduskie bóstwa tak bardzo ukochane przez tubylców. To samo widac w riksach, samochodach a nawet ciezarówkach przystrojonych girlandami i obrazkami Kryshny, Shivy itd.

W Hardiwarze znalezlismy najochydniejszy pokój z mozliwych na jedná noc. Tanio ale cuchnáco wilgotnie z obrzydliwá "lazienká". Wygláda na to, ze pewni Indyjczycy przywiozujá zero uwagi to czystosci. Nasz "apartament" byl masakrycznie zaniedbany z lazienká na bank nie sprzátaná w tym stuleciu. Za jedná noc zaplacilismy 120 rupi-40 rs na glowe. Punktem kulminacyjnym punktem pobytu w tym ashramo-hotelu byla pobudka o 5.30am grá na bebnach, brzeczalkach i dzwonach przed oltarzem, który znajodowal sie w glównym holu tuz za scianá naszej cuchnácej celi! Zeby bylo smieszniec w scianie byla wielka dziura do tego halasliweg holu. Gospodarze bezlitosnie walili w bebny i spiewali do 6.30am! Najpierw myslelismy, ze sie nam to sni i zaraz sie obudzimy, jednak nie bylo tak latwo. Abstrakcja na maksa haha! Na drugi dzien jedziemy lokalnym busem do Chandigarh, mialo byc 6 godzin a wyszlo 9:) no problem.

W autobusie jak i na zewnátrz zwracalismy na siebie duzo uwagi. Biali o ciekawych rysach i innych wlosach to prosty sposób na wysoká popularnosc tutaj. Mnóstwo ludzi podchodzi i pyta: hello, licz kantry? Hal old, lot profeszon? ken aj hew pikczer lit ju? itd, itp. Nawet motocyklisci na drodze wyciágali réce zeby nas usciskac. Maly
gang motocyklowy jechal za naszym busem do samego dworca zeby tylko zrobic sobie z nami zdjecia. W samym Chandigarh mielismy plana zostac tylko jedná noc, problem w tym, ze nie wiedzielismy gdzie najlepiej sie skierowac. Miasto wygládalo imponujáco nawet nocá. Piéknie zaprojektowane przez francuza Le Corbusier robi wrazenie. Jakkolwiek milo sié patrzy szybko zostajemy osaczeni przez rikszarzy oferujácymi nam drogie lokale. cdn...

niedziela, 17 października 2010

W drodze...rishikesh-hardiwar(1godz)hardiwar-chandigarh(9g),chandigarh-kalka(1godz), kalka-shimla(6godz), jutro prawdopodopodobnie do Manali(11g)

poniedziałek, 11 października 2010

Rishikesh 10.10.10


Dzwieki sitara niczym przyplywy i odplywy fal oceanu swiadomosci.
Przy akompaniamencie tabli piekna hinduska gra i spiewa starozytná rage.
W tle tampura box...Kiedy piesniarka konczy swa opowiesc muzycy prosza o zgaszenie swiatel i wsluchanie sie w melodie wygrywana na indyjskim flecie bansuri.
Na nutach wygrywanych z bansuri resztki zwatpienia odlatuja w gwiezdziste niebo niczym dary ofiarowywane starozytnym bogom. U podnoza himalajow muzyk wygrywa melodie i unosi oczarowanych sluchaczy jak na latajácym dywanie jazni, dolinami skapanymi swietym Gangesem. Jestesmy najpierw samotni i oderwani od Domu niczym grajacy flet, teskniacy za rodzinnymi stronami. W muzycznym uniesieniu nagle rozpoznajemy sié nawzajem. Zamglone lustro zostalo oczyszczone bezdzwiekiem rodzacym dzwieki naszych osobowosci, uwarunkowan, roznic. Muzyka ustaje i w ciszy przypominamy sobie Ducha bez zawartosci a jakze odzianego w dostojnosc. Spokoj bez monotonni, skarb bez ceny...

niedziela, 10 października 2010

New Delhi-Hardiwar-Rishikesh


Opuscilismy New Delhi w czwartek pociágiem do Hardiwar o 3.20pm. Mamy nadziejé, ze nie szybko tu wrócimy. Kupilismy bilety na drugá klase dzien wczesniej w oficjalnym
biurze turytycznym na piétrze dworca, do którego wpadalismy aby okazyjnie sié ochlodzic. Na tym samym pietrzé znajduje sié równiez "refreshemnts room" gdzie za 22rs czyli 30 pensów mozna zjesc bardzo smaczne thali. Thali to zestaw kilku potraw min dhalu(potrawa z soczewicy), cos w stylu warzywnego curry, ryz, cziapati,
odrobina marynowanych warzyw w kolorze czerwonym(zapewne chilli sádzác po ostrosci) i odrobina jogurtu, którego nie jedlismy, nie chcác ryzykowac kontaktu z zimnym produktem mlecznym niewiadomego pochodzenia. Sama knajpa dworcowa wygládala okrutnie
brzydko, brudna z grzybami na scianach i suficie. Okna pokryte syfem sprzed 50 lat ale...jedzenie pyszne i tanie. Za ten sam zestaw placilismy 220rs kolo hotelu, w budzie nie wiele czystszej od tej dworcowej.
Gdy trafilismy na tá dworcowaá stolówké pierwszy raz poznalismy tam bardzo sympatycznego czleka o europejskich rysach, który jak sié okazalo zyje w Indiach od 4 lat. Gdyby nie jasna karnacja nie mozna byloby go rozpoznac jako "zachodniaka".
Siedzial przy stole w brudnych ubraniach w turbanie na glowie. Oczy niczym dwa jeziora usmiechaly sié cieplo do kazdego.
Do tego dlugie wlosy i broda spiéta w malá kulke. Po krótkiej rozmowie okazalo sié, ze pochodzi ze Szwajcarii jednak to w Indiach na ten czas jest jego dom. Pieniádze zarobione w Szwajcarii w ciágu 3 miesiécy wystarczajá mu na 3 lata w Indiach
ale nie ukrywal, ze zyje bardzo skromnie. Zadko porusza sié pociágami choc duzo podrózuje. W przyszlym tygodniu czeka na niego samolot do Tajlandii, jednak stwierdzil, ze chyba pojedzie do Varanasi na swieto Divali a Tajlandie sobie przelozy na inny czas. Zrobilem mu kilka zdjéc i pozegnalismy sié. Spotkanie Bruno bo tka mial na imié bylo chyba najsympatyczniejszá chwilá w New Delhi. Spokój i dzieciéca niewinnosc jaka od niego bila byla równie bezcenna jak kropla zimnej wody w tym piekielnym zaduchu. Gdziekolwiek jestes Bruno: Namaste!

Po 5 godzinnej podrózy pociágiem w kierunku pólnocnym poczulismy ulgé i powiew swiezszego powietrza. Sama jazda byla dosyc méczáca. Bycie zamrozonym w jednej pozycji przez kilka godzin w wagonie pelnym halasu to srednia przyjemnosc ale kiedy
dojechalismy do dworca w Hardiwar czuc bylo nieco nizszá temperature i lekkosc powietrza. Samo miasteczko duz czystsze i mniej szalone w porównaniu ze stolicá. Hardiwar dla hindusów jest tym czym Jerozolima dla Chrzescijan. Glówna droga przebiega równolegle do swietej rzeki Ganges. Mnóstwo tu swiátyn, których nie obejrzelismy zbyt zmeczenie podrozá. Razem z dwójká backpakersów, których poznalismy w pociágu ruszylismy w poszukiwaniu hotelu. Trzeba jeszcze dodac, ze nie brakuje
tu rikszarzy, którzy bardzo bezposrednio oferujá swoje uslugi, moze nie tak natretnie jak w New Delhi ale nadal dosc konsekwentnie.
Nauczylismy sié, ze najlepiej ich kompletnie ignorowac i absolutnie nie nawiázywac kontaktu wzrokowego. Kiedy zwrócisz na jednego uwage-ten bedzie za tobá szedl nastépne 200 metrów opowiadajác niestworzone historie.
Dosc szybko znalezlismy pokój za 300rs w bardzo kiepskim stanie ale...bylo lózko! Kibel przypominal opuszczone pomieszczenie szpitalne z drugiej wojny swiatowej. Zimna woda ciekla dwoma malymi strumyczkami przez zardzewialy przysznic. Popékane sciany z grzybami w kiblu i pokoju za to zdjecia Osho na korytazach kazdego piétra z napisem jakze trafnym: Meditation is the only way! Otwieram butelke ginu i pije twoje zdrówko Sri Rajnesh...


Piátek 8go pazdziernika, dzien 5ty naszej podrózy i 4 dzien w Indiach. Wstajemy w poludnie, po prysznicu w "celi smierci" idziemy na sniadanko po drugiej stronie drogi. Tutaj thali serwujá za 50rs z tym, ze 6 hindusów podchodzi do ciebie co minute i oferuje dokladke. Jedzenie wysmienite lácznie ze slodkimi ciasteczkami. W takich chwilach chcialoby sié miec nieograniczoná pojemnosc zoládka. Nasi gospodarze, którzy ciágle podchodzá oferujác dokladke czujá sié zawiedzeni tym jak szybko sié najadlem. Muszé jeszcze napisac, ze standar tej knajpki bardzo wysoki, znaczy prosto ale bardzo czysto! Po sniadanio-obiedzie ruszamy w poszukiwaniu autobusu do Rishikeshu. Mozna wziásc riksze za 400rs albo busa za 22rs.
Postanowilismy spróbowac busa i po 10 min juz bylismy w drodze autobusem pelnym...tubylców. Jazda byla o wiele ciekawsza(moze to swieze powietrze?)
od tej pociágiem. Kierowca dzielnie omijal krowy wypoczywajáce na srodku drogi i w ciágu jakichs 45 min bylismy na miejscu.
Z dworca przejela nas riksza i za 80rs dojechalismy w okolice drugiego mostu(Lakshman Yhuta) gdzie znalezlismy pokój za 400rs za dobe w Green Hills Cottage z piéknym widokiem na owe zielona wzgórza.
Siedze wlasnie na balkonie zerkajác na tá spokojná okolice spisujác dotychczasowá podróz. Adas polozyl sié na drzemké...
Jak uprzedzali znajomi, podrózowanie po Indiach wymaga regularnych przerw na odpoczynek. Jakby nie bylo jest to spora zmiana dla organizmu przeniesc sié w kilka godzin z jesiennego Londynu do Indyjskich tropików. Shanti shanti.

środa, 6 października 2010

Dzien drugi w New Delhi.

Syf, smród, obrzydzenie, rozpacz, szok, wspólczucie czyli dzien drugi w New Delhi:) Szczena opada na widok codziennosci w tym ekstremalnym miescie. Ulice przypominajá wykopaliska, wokól syf w którym bawiá sie dzieci, na srodku drogi i na dachu cos co przypomina samchód spiá psy. Wokól niekonczácy sié halas klaksonów, z których i tak nikt sobie nic nie robi. Mozliwe, ze klakson dobiegajácy z samochodów, zmasakrowanych autobusów, tysiecy riksz zmotoryzowanych oraz tych napédzanych wychudzonym hindusem to tylko sygnal pozdrowienia, zaalarmowania "jade!" albo moze "napilbym sié czaj"? Jakkolwiek chaos na drogach glównych, mniejszych ulicacach i wáskich alejkach jest niemozliwy do ogarniecia przez zachodni umysl. Zero sygnalizacji swietlnej, pasów, znaków drogowych tylko klakson i prawo dzungli. Do tego dochodzi zaduch jak w szklarni i smród, który przeobraza sie z kazdym krokiem...Narazie pelni optymizmu odbieramy to wszystko jako specyficzná atrakcje turystyczná, niemniej w srodku czuc przerazenie hehe. W pewnym momencie wchodzimy do budynku wygládajácym jak brazylisjka favela(budynek jak kazdy inny inny wokól), w której jest przyzwoita restauracja z klimatyzacjá i policjantem przy drzwiach. W srodku inny swiat-smród zniknál razem z 35 st C ukropem(gorác nie pochodzi bezposrednio ze slonca, które wisi na niebie niczym pomaranczowy Mars, przysloniéty smogiem 13 milionowej metropolii). W srodku restauracji, hotelu, mcdonalda, czy metra nagle widac dookola poraz pierwszy pracujácá klase sredniá, której jakos nie dalo sié zauwazyc po miedzy setkami brudnych, kalekich, naciágajácych, spiácych po kátach i innych mieszkanców stolicy. Kazdy z kim rozmawialem o Delhi radzil, zeby uciekac z miasta najlepiej tego samego dnia a ja sié smialem, ze obruce cokowliek zastane w serie fotoreportarzu jednak rzeczywistosc(a moze tylko zly sen?) okazala sié powalajáca. Ciesze sié, ze jutro opuszczamy tá okolice. Zeby bylo jasne-mieszkamy w centrum, które conajmniej mozna nazwac "gypsy part of town". Jutro po poludnio ruszamy do Rishikeshu aby zaczerpnác swiezego powietrza nad swiétá rzeká Ganges u podnózy Himalajów. Om Shanti shanti om ;p

wtorek, 5 października 2010

Indie. Dzien pierwszy.


Smród, zaduch, uderzenie goracego powietrza-moje pierwsze odczucia po wyjsciu z lotniska Indira Gandhi International Airport w New Delhi. Samo lotnisko takie samo jak kazde, ktore widzielismy podrózujác po Europie. Wyládowalismy okolo 3.30am lecác z Londynu do Doha(stolica Qatar). Juz w Doha wyraznie bylo czuc gorác i zapach pustyni. Tutaj w Delhi uderza mnie ten gorác pachnácy brudem(porównalbym tá won to agnihotry palonej w saunie z dodatkiem smieci w piramidce-wiem,ze kiepski przyklad bo malo kto wie co to agnihotra a lepszego porównania nie wymysle). Generalnie to mocna egzotyka, zakrapiana mentalnosciá nastawioná na obrobienie turysty. Jestesmy w Indiach od jakichs 15 godzin i próbowalo nas naciágnác 8 osób. Biorác pod uwage, ze przespalismy 9 godzin z tych 15 to daje to ciekawy wynik. Na pierwszy rzut okiem kazdy jest zyczliwy i chce pomóc(sobie). Taksówkarz przekonal nas, ze hotel do którego jedziemy jest pelny wiec zabierze nas do "Informacji Turystycznej" w celu znalezienia noclegu. Sama "Informacja Turystyczna" okazala sié agencjá turystyczna, która chciala nas przekonac do natychmiastowego wylotu w Kashmir, oczywiscie z ich pomocá. Po jakiejs godzinie zapoznawania sie przy kubeczku lokalnej herbaty zwanej czaj zorientowalismy sie, ze oni noclegu nam nie zalatwiá wiec wyszlismy. Ku naszemu zdumieniu taksiarz dalej czekal(gdybysmy kupili wycieczke do Kashmiru dostalby swojá prowizje za przywiezienie nas do "informacji turyst."). Jako, ze nadal szukalismy noclegu obiecal nas zabrac do "sprawdzonego miejsca". My na to "ok" i bawimy sie dalej...Kierowca zawiózl nas do hotelu, w którym zawolali sobie 1300 rupi, co prawda pokój full wypas z klimá, wielkim lózkiem, europejskim kiblem, tv, lodówká i balkonem z ladnym widokiem ale wczesniej poinformowani, ze za osobe powinno byc kolo 350 r odmówilismy recepcjoniscie czekajác na jego ruch. Pan hotelowy spytal ile chcemy zaplacic i stanelo na 1000r z czego bylismy bardzo zadowoleni. Posmutnial tylko taksiarz, dla którego te 300r mialo isc jako prowizji. Kiedy juz rozlozylismy sie z gratami w pokoju dostalismy telefon, zeby zejsc znowu do recepcji. Tam czekal nasz kierowca z nowá propozycjá na hotel(z którego móglby dostac prowizje). Zdezorientowani tym co sié dzieje zwrócilismy sie do repcjonisty o rade na co on spytal: pierwszy raz w tutaj? -tak! na co wszyscy na recepcji sié zasmiali: Welcome in India!
Dzis wieczorem postanowilismy znalezc knajpe i niestety popelnilismy blád pytajác sie pracownika hotelu. Ten zaprowadzil nas do "znajomego", który nam cos poleci i nawet da mape. Jak sié latwo domyslic znowu wyládowalismy w agencji turystycznej, w której sympatyczny czlek próbowal nam sprzedac zorganizowaná wycieczke "w góry". Przed i po tym jak znalezlismy fajny lokal spotkalismy kilku innych "zyczliwych". W sumie sá w tych swoich wkrétach dosc przewidywalni wiéc latwo wykminic kiedy zaczyna sie wkrét. Narazie jest to dosc zabawne, taka turystyczna atrakcja. My sami jestesmy egzotyká dla tutejszych, którzy nam sie przygládajá z zaciekawieniem...
Jutro uderzamy na miejskie zabytki, jakis szoping lokalnych ciuchów choc najchétniej przy tym zaduchu chodzilbym nago ale to raczej nie przejdzie. Dajemy sobie tydzien na psychofizyczne dostrojenie. Pomoze pewnie moja lekcja na dzisiaj z Kursu Cudów: "uwalniam swiat od wszystkiego tego czym myslalem, ze jest"

niedziela, 3 października 2010