czwartek, 30 grudnia 2010

środa, 29 grudnia 2010

ALEXANDRA DAVID-NEEL (1868–1969)

Francuska odkrywczyni zafascynowana filozofią Dalekiego Wschodu, buddystka, pisarka, śpiewaczka operowa, nazywana „najbardziej zdumiewającą kobietą naszych czasów”. Wywarła znaczący wpływ na kulturę beatników i powstanie amerykańskiego buddyzmu. Jako pierwsza kobieta z Europy dotarła na pocz. XX wieku do Tybetu, w czasach, gdy cudzoziemcom zabraniano tam wstępu. W Azji z krótkimi przerwami spędziła 57 lat. Podróżowała także samotnie po całej Europie, środkowej Azji, Afryce i Japonii.
Zafascynowana filozofią Dalekiego Wschodu rozpoczęła studia orientalistyczne w Paryżu, a w 1890 roku pojechała do Indii i przemierzyła ten kraj wzdłuż i wszerz. Wkrótce wyruszyła w następną podróż, tym razem do północnej Afryki. W 1911 roku pojechała ponownie do Indii i pozostała tam przez kilkanaście lat, często żyjąc jako pustelniczka. Znajomość języków (sanskrytu i tybetańskiego), silny charakter i determinacja pozwoliły jej dotrzeć do miejsc niedostępnych dla obcokrajowców - do zamkniętych klasztorów buddyjskich. Pod opieką mnichów i lamów poznawała tam tajniki i różne odmiany buddyzmu. W jednym z klasztorów spotkała młodego mnicha, Yongdena, który został jej przewodnikiem, wiernym towarzyszem podróży, a z czasem nawet adoptowanym synem. Wraz z nim przemierzyła Himalaje, przetrwała zimę wśród najwyższych gór świata i przebrana za żebraczkę przedostała się do zamkniętej stolicy Tybetu – Lhasy. Po powrocie do Francji napisała ponad 30 książek, m.in. „Moją podróż do Lhasy” oraz „Mistyków i cudotwórców Tybetu”. Stała się znawczynią buddyzmu i osiągnęła godność lamy. W wieku 100 lat wystąpiła o nowy paszport. (zródlo: http://www.tuiteraz.eu/index.php?option=com_content&view=article&id=97&Itemid=139&lang=pl#18 )

wtorek, 28 grudnia 2010

Shingon

W drodze (powrotnej?)

fotka z google


Po dlugich trzech miesiácach pelnych przygód w krainie chai, chillum i chapati wracamy do Europy.! Z powrotem do swiata zegarków, sygnalizacji swietlych na drogach i drozyzny :)). Jedna planeta, dwa rózne swiaty(conajmniej). Pod wieloma wzglédami w opozycji do siebie-zaden z nich nie jest doskonaly za to pelen swoich specyficznych absurdów, po swojemu dryfujácych w czasoprzestrzennej sieci zycia.
Zdecydowanie bédé tésknil za dziká spontanicznosciá Azjatów. Za cudowná przyrodá, za wspanialym obiadem w cenie 30 pensów. Juz téskno za podróznikami spotkanymi w drodze i chwilami wspólnie przezytymi. Namaste, "Wlóczédzy Dharmy" przemierzajácy ocean swojej karmy z usmiechem i otwartosciá tarotowego Glupca.
Powrót do UK napawa nas równiez wielká radosciá. Docenimy staly doplyw prádu, cieplá wode w kranie i lagodny zapach rozmówców. Nie czujemy sie jakbysmy wracali z dlugiej podrózy. Raczej jak po powrocie z tysiáca malych ekspedycji -srednio co tydzien zmienialismy lokalizacje. Kazde z tych miejsc wiázalo sié z nowá ekipá ludzi-rodzinami prowadzácymi guest housy, wspólokatorami z którymi odkrywalismy okolice(tzw. druzyny pierscienia). Obok zaprzyjaznionych ludzi czy miejsc byly tez zwierzaki. Psy, które odprowadzaly nas do hoteli, koty spiáce z nami w górach, ptaki spiewajáce o poranku czy swiéte krowy proszáce o 5 rupi:)
Zdumiewajáce jak szybko czlowiek moze sié zaaklimatyzowac w nowym miejscu. Po kilku dniach miec swoje ulubione knajpy na sniadanie, relax czy na impreze. Bardzo szybko male uliczki i zakátki stajá sié bliskie sercu. Nastépne kilka dni mija i znowu pakowanie, pociág czy bus i dalej w droge...Szybko uswiadamiasz sobie, ze za rogiem czeka na Ciebie zmiana, która predzej czy pózniej okazuje sie dobra i pozyteczna. Jedná z przyczyn cierpienia jak uczy nas buddyzm jest przeciwstawianie sié przemijalnosci. Zaakceptowanie zmian prowadzi do wolnosci i zycia pelniej. Podróz jest swietnym tego nauczycielem.
Trzy miechy jak trzy lata pokazaly nam, ze swiat jest o wiele dzikszym i abstrakcyjniejszym miejscem niz chcá tego szkolne podréczniki. Kazdy oczywiscie radzi sobie z tá dzikosciá po swojemu-ile ludzi tyle sposobów. Z pewnosciá pasja zycia i nowe kanaly spontanicznej kreatywnosci urosly w nas przez te ostatnie miesiáce. Oby nadchodzacy nowy rok 2011 dal temu wyraz, czego nam i Wam szczerze zycze...

27.12.10 Doha


sobota, 25 grudnia 2010

Wesolych!!!



Siedzimy wlasnie z Adamem przy kominku pachnácym palonym drewnem. Swiáteczna kolacja na dzis to tybetanska zupa Thukpa i Paneer Buter Masala. Lácze najwidoczniej przeciázone bo kolédy z u tuba zamiast grac to dukajá...Wczorajsza wigilia byla mocno alkoholowa wiéc dzis luzujemy. Wczoraj z rana calá naszá nowá ekipá wymyslelismy zrobienie wspólnie "kolacji wigilijnej". Wymyslelismy szaszlyki z warzywami i kurczakiem dla miesozernych. Do tego grzaniec galicyjski i ognisko. Kiedy przyszlo do gotowania szybko okazalo sié, ze wiekszosc jest zainteresowana bardziej alko niz jedzeniem. Nasi gospodarze upili sié pierwsi i zaczeli tanczec wokól ognia, na którym grilowalismy warzywa. Duzo zabawy z przygotowaniem calego "balaganu" okazalo sie dosc malo produktywne i glodni lecz napojeni kilkoma litrami grzanca ruszylismy na kolacje i balety. Wyládowalismy w Reggae Bar poraz drugi trafiajác na ponad 4 godzinny koncert zespolu COBWEB! Swietna zabawa trwala do pózna w nocy. W drodzy powrotnej byly koledy i obsciskiwanie przechodniów. Ach i pól nepalskiej armi z palkami-tak tu sié zamyka kluby nocne. Nie ma ochrony za to masa zolnierzy "sprzáta" impreze. Tak to jest jak komunisci sá u wladzy...I jeszcze jedno apropo czaru swiát w Kathamndu: mandarynki, na kazdym kroku mandarynki. Komuno nie wracaj!

Lumbini.


Weszlismy do Nepalu 1go grudnia na granicy z Indiami w Saunali. W malym domku po prawej stronie od bramy granicznej zalatwilismy formalnosci zwiázane z wizá($40) i wybralismy sie na poszukiwanie busu w kierunku Lumbini-miejsca narodzin Siddharty Gautamy, znanego bardziej jako Budda. Szybko znalezlismy autobus i razem z bagazami wdrapalismy sié na dach(fota wyzej zrobiona z tegos dachu, w pédzie:) Najpierw do Baharawa i stamtád do malej wioski Lumbini, która jest jednym z czterech miejsc pielgrzymek dla buddystów.
Na srodku olbrzymiego parku znajduje sie swiátynia zaznaczajáca miesce narodzin Sakjamuniego oraz obok niej maly staw, w którym to jego matka Maya miala wziásc kapiel tuz przed porodem. Wokól tej glównej czesci jak wczesniej wspomnialem znajduje sie olbrzymi park otoczony stawem w formie pierscienia. Prostopadle do swiátyni budowany jest kolejny staw, narazie tylko koryto, które dzieli teren na dwie czesci. Po jednej stronie znajduja sie klasztory buddyjskie Mahayany a po drugiej Theravedy(tzw maly i wielki wóz). Niektóre klasztory wygládajá naprawde spektakularnie i warto sie do nich przejsc chociazby dla samych walorów architektonicznych. Miejsce, w którym zatrzymuje sie wiekszosc turystów to Lumbini Main Bazar. Wlasciwie to tylko jedna krótka uliczka, na której znajduje sie kilka giest housów. W jednym z nich zatrzymalismy sié i poznalismy Emanuella-Polaka, ktory podrózuje od kilku miesiecy po Azji srodkowej i centralnej. Emanuel to taki sympatyczny górol tyle, ze z Warszawy. W tej podrózy "zaliczyl" juz góry w Turcji, Gruzji, Nepalu i spotkalismy go wlaznie na wyzjezdzie do Indii. Dalsze jego plany to Cambodza.
O ile nie jestes buddystá to w Lumbini nie ma duzo do zobaczenia dlatego wiékszosc turystów wpada tu na jeden dzien. My spedzilismy tu 4 dni odwiedzajác wielokrotnie swiátynie i relaksujác sie palac trawk, której dwie torby mial nasz nowy kumpel z Japoni. Terui przyjechal ti z Pokhary i gdzies po drodze znalazl spory krzak konopi. Nazrywal, ususzyl i teraz dzielil sie z nami tym lekkim ziolkiem. Sniadanie, obiad, kolacja. Muzyka i medytacja. Taki rytm zycia w Lumbini:)

sobota, 18 grudnia 2010

Hilight Tribe Free Tibet

z dedykacjá dla Toma:

"W drodze na dach swiata" cz.2


Okolo 3pm doszlismy do ostatniej stacji przed Machapuchre BC o nazwie Deurali(3,200m). Adam zasuwal jak mal samochodzik, ja troche z tylu. Dyszác próbowalem dotrzymac mu kroku. Szczerze mówiác kamienna drózka biegla pod ostrym kátem co spowalnia wédrowce, narzucajác mu czeste przerwy na odpoczynek. Juz godzine od Deuralipojawily sie na niebie wielkie chmury przez, które przedzieralismy sie coraz wyzej. To fantastyczne uczucie gdy spaceruje sié w chmurach. Pod koniec tej trasy Adama zaczela méczyc wysokosc ale dal rade. W jednym z czterech guest housów w Deurali zatrzymalismy sié na noc. Tutaj poczulismybzimno i dreszcze na ciele. Podwójne koldry i dodatkowa warstwa cuchów obowiázkowa. Spalism dosc dobrze tamtej nocy zwazywszy, ze wznieslismy sié 7000m(zalecane jest 300m dziennie aby cialo moglo sie spokojnie dostosowac do wysokosci). Na drugi dzien pobudka i na sniadanie. Adamowi zasmakowaly gotowane ziemniaki z puszká tunczyka. Ja glównie "jechalem" na chinskich zupkach i chowmein. O porannej toalecie nie ma co mówic bo woda zamarznieta, w ciuchach w, których spalismy idziemy dalej-kolejna stacja: Machupuchre(tybet. "rybi ogon") Base Camp na 3,700m! Kiedy doszlismy do przedostatniej stacji MBC widoki zaczely nas tak oczarowywac, ze chcialo sie tylko siedziec na skale wpatrujác wzrok w basniowá kraine. To tuz ponad MBC zrobilem zdjécie, które otwiera poprzedni post. Chmurka przelatujáca z prawej do lewej znajdowala sie na wysokosci MBC.To tam wiekszosc ludzi zatrzymuje sie na noc aby dac cialu czas na przystosowanie sié na 4,000m. My postanowilismy uderzyc na ostatni juz punkt naszej 6 dniowej wédrówki- Annapurna Base Camp! Odcinek drogi miédzy MBC a ABC to chyba najwspanialsza czésc trekkingu-nagroda za ciézká i trudna droge. Magiczne otoczenie, wspaniala pogoda i wysokosc, która dziala jak wypalenie malego skréta. To wszytsko razem wywolalo wrazenie sennych majaków-tych przyjemnych oczywiscie. Kazdy mój krok blizej do bazy wydawal sie wolniejszy i okupiony wiékszym wysilkiem. Zméczenie wywolane wielogodzinnym marszem dziennie od 6 dni(slaba kondycja!) plus bycie nad chmurami(lekki haj) sprawialy, ze ukonczenie tego dystansu wydawalo sié niemozliwe. W koncu udalo sie, przekroczylismy progi "Paradice Lodge" w ABC na wys. 4,130m! Jakie to uczucie? Choroba wysokosciowa wywoluje mocne zawroty glowy, oczy dostaja wytrzeszczu a jaja sie kurczá-nic przyjemnego...Cudowne widoki na góry, na których wierzcholkach tanczyly ostatnie promienie zachodzacego slonca. Ciepla herbata(1litr) i koniec przedstawienia. Przy kolacji razem z innymi trekkersami z Chin, Francji, USA i UK swietowalismy osiágniécie celu. Czésc ludzi swietowala troche inaczej bo w lózkach, pod wielowarstwowym nakryciem i z lekami na koszmarny ból glowy. Tego wieczoru w jadalni ogrzewaly nas plomienie z butli gazu:) Barthelemy-francuz zyjacy w Frisco nauczyl nas wiele swietnych gier karcianych. Dobrze wiedziec, ze jest jeszcze tyle pasjonujácych gier w karty(min. Barbarossa, Bitwa o Korsyke, Mafia). Bart produkujé gry komputerowe dla EA w Stanach wiéc nic dziwnego.
Na drugi dzien obudzilismy sie o 6am aby podziwiac wschód slonca-oczywscie z kubkami gorácej herabty w rékach. Wschód byl okolo 6.25am a sam show trwal dobra godzine. Staralem sié zrobic jak najwiecej zdjéc jednak ból glowy, który mczyl mnie cala noc mimo wziecia przeciwbólowych oraz -20'C skutecznie utrudnialy mi zadanie. Zrobilem co moglem po czym ruszylem na cieple sniadanie-gotowane ziemniaki z tunczykiem. Potrawa kosztowala fortune ale bylo warto, w koncu ile mozna jesc zupki chinskie i snikersy? Po sniadaniu spakowalismy sie i niechétnie ruszyslismy w dól. Trzeba zaznaczyc, ze w dzien Himalaje przy bezchmurnej pogodnie sa absolutnie cudowne! Kilka osób mówilo nam, ze kiedy trafisz na zime i chmury(w naszym czasie nie bylo ani sniego ani chmur w bazie) to jedyne co widzisz to czubek swojego nosa-wtedy warto zostac kolejná noc w ABS bo widkoki sá tego warte! Dookola wspaniale szczyty: Annapurna south i Annapurna I z jednej strony razem ze swoimi majestatycznymi glacierami z drugiej strony majestatyczny szczyt Machupuchre z pasmem gór obok. Nam dopisala swietna pogoda. Teraz przed nami druga czesc zadania-wrócic do cywilizacji zywym. W jeden dzien pokonalismy dystans z ABC do Bamboo! Bieglismy ja te lanie po górskich pastwiskach. Niestety na drugi dzien, ze nadwyrézylem sobie sciegna za lewym kolanem od tych skoków(przydalyby sie teraz buty trekkingowe z amortyzatorami a nie "addidasy"). Droga z Bamboo do Chomrong byla okupiona bólem i potem. Z prédkosci 60km/h ;) musialem zwolnic na 0,6km/h. Jednym slowem masakra jednak szybko to moje kustykanie zamienilo sié w chodzacá medytacje co pozwolilo nam dokladniej przyjzec sie okolicy. Na noc zatrzymalismy sié u naszej nepalskiej szamanki, która leczyla mnie miodem z ganjá. Adam tez sie zajadal-prewencyjnie oczywiscie. Trzeciego dnia doszlismy do Kymi gdzie caly wieczór gralismy w pokera na zapalki. Czwartego dnia kolano doszlo do siebie i wiekszosc drogi moglem isc z przyzwoitá prédkosciá. Fakt, ze nie wspinasz sié w góre pozwala Ci troche rozejrzec sié na boki i przyobserwowac male cuda dookola. Zamiast wpatrywac sié metr przed swoimi stopami zaczelismy w drodze powrotnej zauwazac jak dramatycznie zmienia sie roslinnosc z kazdym kilometrem. Pomiédzy subtropikalná roslinnosciá "na dole" a skalami okrytymi wiecznym sniegiem sporo sié dzieje. Mijajác liczne wioski, w których nic nie jakby sié nie zmienilo od stuleci czulismy sié jak w filmie dokumentalnym. Przepiekne obrazki z zycia wsi i jej mieszkanców zmagajácych sié codziennie z zyciem i smierciá. Upalne dni i mrozne noce sprawiajá, ze ludzie tu zyjácych nalezá do najbardziej odpornych i silnych jakich spotkalem w swych malych podrózach. To z Nepalu pochodzi jedna z najsilniejszych armi swiata: slynni Gurkhas . Od wielu lat wynajmuja ich Brytyjczycy do najtrudniejszych misji. Ich wytrzymalosc i odwaga czynia ich dumá Nepalu. Gurkhas przechodza ciezkie testy w wieku 17 lat. Jednym z nich jest wielokilometrowy bieg pod góre z tradycyjnym nepalskim koszykiem pelnych kamieni(25kg). Wielu lamie po drodze kosci i biegnie dalej bo wielu jest chétnych na najemnego zolnierza. Rocznie przecietny Gurkha zarabia ok £1,000 i jest wielká dumá rodziny. Presja jest spora bo zycie tu w Nepalu nie jest lekkie. Wielokrotnie widzielismy porterów niosácych rozmaite dobra od zywnosci po rury kanalizacyjne do odleglych górksich wiosek. Normá jest 30kg ale nie zadko niosá nawet 70kg bo konkurencja jest duza. Zarabiajá grosze co tylko potwierdza, ze niewolnictwo dalej istnieje na swiecie i ma sié dobrze. Wielu z tych tragarzy pokonuje dziesiatki kilometrów w sandalach lub klapkach! Jedzá to co je przecietny Nepalczyk: Dhal Bhat czyli zupa z soczewicy, wielka porcja ryzu i jakies warzywne curry jak jest dobry dzien. Dwa razy dziennie, siedem dniw tygodniu. Widzielismy w górach, ze ludzie chodujá kurczaki i kury wiéc pewnie od swieta maja miéso ale generalnie dieta scisle wegetarianska. Niektórzychodza w krótkich spodenkach i mozna przyjzec sie ich kolosalnym nogom. Olbrzymie miesnie, zero tluszczu. Bardzo duzo sié usmiechajá, z wielka zyczliwoscia w oczach. Kilka razy spotkalismy takich porterów w wysokich górach z papierosem w ustach i sandalach przy -10'C. Pozytywnie reagowali widzác mojá buddyjská male i jak wielu wiesniaków nawet z daleka nucili: om mani padme hum co bardzo bawilo Adama.
Ostatnie kilometry do Nayapul byly pelne wewnetrznej ciszy. To co przezylismy zostanie z nami na wiele lat. Nie da sié ukryc, ze marzymy o gorácym prysznicu i nie cuchnácych ciuchach. Dziesiéc dni trekkingu to idealny czas na wlóczége i medytacje. To byla równiez ciezka praca dla mojego niecalkiem przygotowanego organizmu. Jes smutek wymieszany z radosciá oraz satysfakcja z naszej wédrówki na dach swiata.

piątek, 17 grudnia 2010

"W drodze na dach swiata".


10.12.10

Pierwsze dni naszej "ekspedycji" do Annapurna Base Camp. Nie idzie zgodnie z planem-Adam cierpi spazmy jelitowe i juz przy 2 000m zaczyna dokuczac mu wysokosc. Wyruszylismy 7go grudnia po obiedzie w Nayapul. Poczátek zapowiadal znakomite trekking-sloneczna pogoda z bezchmurnym niebem. Do pierwszej stacji doszlismy po zmroku-Kymi. Zobaczywszy z oddali swiatla ruszylismy w dól ku rzece aby tam przenocowac. Trasa do ABC(Annapurna Base Camp) to dosc intensywny spacer w dól i w góre bardziej niz systematyczne wznoszenie sié w góre, przynajmniej 2/3 treku. Wédrowiec na tej trasie musi wielokrotnie wyjsc np do 2000m aby na drugi dzien zejsc do podnóza góry z drugiej strony i dalej w góre nakolejne wzgórze. W pierwszy dzien przeslismy spory kawalek i optymistycznie zalozylismy, ze na drugi dzien przejdziemy tyle samo. Niestety dokuczliwe bóle brzucha, biegunka(niedoleczona w Indiach?) i oslabienie Adama spowodowaly znaczne opóznienie. Nasz hotelowy gospodarz w Pokharze zalozyl, ze zajmie nam ten trekkokolo tygodnia, tam i spowrotem. Na szczéscie zabukowalismy 11 dniowy permit($40), zaopatrzylismy sie w zapas zupek, snikersów i suszonych owoców uprzedzeni wczesniej o kosmicznych cenach "tam w górze". Przed wypadem kupilismy równiez cieplejsze ciuchy i mape, która miala nam zastápic przewonika(guide $10 na dobe).
Drugiego dnia doszlismy tylko do malej ale jakze uroczej wioski Jhinu. Tu zachwyceninwidokami i zniechéceni pogarszajacá sie kondycja Adama zatrzymalismy sie na noc w Namaste Hotel. Po 12 godzinach snu mój kompan poczul sie troche lepiej ale cala ta choroba rzucila cien na dalszá wédrówke wgláb Himalaji. Aby sie nieco podkurowac udalismy sié do zródel termalnych(hot springs) oddlalonych o 30min drogi w dól wáwozu, którym plynela rzeka Modi Khola. Tutejsze zródla termalne o niebo lepsze od tych w Manali! Po pierwsze: róznica temperatur. W wodzie i na zewnatrz o wiele bardziej wyrównane temp od tych w Himachal Pradesh(obejdzie sie tym razem od oparzenia w wodzie i odmrozenia po wyjsciu z niej). Woda przyjemnie ciepla, trzy baseny umieszczone wzdluz górskiej rzeki(lodowatej), której chlodnawa bryza odswiezyla nasze zmysly. Wókól basenów zamiast tlumu hindusów tylko góry porosniéte dosc tropikalná roslinnosciá. Dzwiek wody rozbijajácej sié o wielkie glazy lezáce w korycie rzeki slychac nawet w oddali. Trudno uwierzyc, ze jest polowa grudnia! W dzien maszerujác wystarcza t-shirt i spodenki za to w cieniu troche chlodnawo. Po zmroku lepiej jednak miec pod réká cieple korzuchy-na wysokosci ABC temp w nocy spada do -20'C. Po regeneracji w zródlach termalnych tuz przed zachodem slonca wdrapalismy sié na szczyt góry u podnoza, której byly hot springs. Po drodze do Chomrong zatrzymalismy sié na herbate u bardzo sympatycznej "pani nepalki". Jej 27letni syn na wózku inwalidzkim sprzedawal slodycze i owoce turystom, którzy tamtédy przechodzili. Duzo sié usmiechal choc zapewne jest to dosc bolesne byc w najwyzszych górach na ziemi i nie móc po nich chodzic. Bardzo wesola mama poczéstowala nas herbatá i opowiedziala kilka sympatycznych historii ze swego zycia. Czasami gdy helikopter leci w wysokie góry dostarczajác rózne rzeczy na swej drodze powrotnej zabiera lokalnych ludzi do bazy w Pokharze. Darmowy lot nad Himalajami to swietna przygoda-zapewniala nas nasza gospodyni. Spowrotem na góre trzeba zasuwac "z buta":) Zyczliwa Pani pokazala nam równiez ogródek pelen warzyw i konopii indyjskich. Plantacja ganji, z której góralka byla bardzo dumna sluzyla jej do "wyrobów medycznych" min. Himalayan Honey, który w malych ilosciach ma bardzo korzystne dzialanie na zdrowie, w wiekszych ilosciach wywoluje bad tripa i sraczke:). Pozegnalismy sie i ruszylismy dalej w góre do Chomrong, gdzie zatrzymalismy sie na noc. Nasz nowy Guest House nazywal sié "ExellentView" i rzeczywiscie-widok gór o zachodzie slonca byc fantastyczny. Na drugi dzien rano obudzilismy sie o wschodzie slonca. Tuz przy lózku bylo okno ze wspanialym widokiem na Annapurne South(7,219m) i Machapuchre(6,993m). Po sniadaniu sniadaniu kiedy juz wszyscy opuscili hotel, ja opalalem sie w sloncu czekajác na Adama, który znowu zmagal sie w toalecie...Po dluzszej chwili wrócil zapewniajác, ze czuje sié "fine" i powinnismy ruszyc dalej. Wyszlismy znowu znacznie opóznieni lecz RedBull i Snikersy dodaly nam sil. Doszlismy dalej niz zakladalismy- w Bamboo spotkalismy naszych sásiadów z ExellentView-byli zaskoczeni naszym tempem. W Buddha Lodge(Bamboo) poznalismy min Helge-67letnia Niemke, która oczekiwala tu na powrót méza z ABC. Ta starsza, bardzo sympatyczna pani zdradzila nam, ze odwiedza Nepal od 30lat. Od ok 10 lat wspólorganizuje akcje charytatywná, która wspiera tutejszá ludnosc. W Niemczech razem z mézem i innymi ludzmi zbieraja kase, za którá w Nepalu zakladajá szkoly górskie, kupujá maszyny do robienia ciuchów, sprowadzajá leki itp. Co kilka lat wpadajá tutaj aby sprawdzic jak ich pieniádze zostaly spozytkowane. Helga zdradzila równiez, ze w 1986r poznala tu w Nepalu Wande Rutkiewicz, która zrobila na niej ogromne wrazenie.
Wieczorem przy kolacji doláczylo do nas kilka osób i zaczely sie "opowiesci z krypty" czyli ile dzis osób zaslablo w drodze do ABC albo newsy, ze dzis w ABC 3 osoby zostaly ewakuowane helikopterem(droga przyjemnosc $7000), ze wczoraj jedna kobita tam zmarla itd. Dokladnie to co potrzebujesz uslyszec w drodze na ponad 4000m! Kiedy nasi towarzysze uslyszeli, ze idziemy tam bez spiworów, bez ubezpieczenia, bez przewodnika, nawet bez butów trrekingowych za to ze sraczká chwycili sie za glowy. Jeden z nepalskich tragarzy rzekl krótko: Pierdolniéci!(fucking crazy). Starszy pan z UK stwierdzil, ze jak przy przeczyszczeniu traci sie ok 2l wody dziennie to tam w górze na 4tys m nadrobienie zapasu wody bédzie wielkim wyzwaniem. Na tamtej wysokosci szybko traci sie plyny(min przez wydychane powietrze) i dziennie trzeba pic mininum 3l. Do tego dochodzi temp. -20'C. Dwa domki bez medycznego wsparcia a wokól skaly pokryte lodem. Krótko mówiác przejebane...Zalecono nam powrót do pokhary i udanie sie do lekarza. Ok, troche nas przestraszyli-my pierwszy raz na tak powaznym treku a oni z wieloletnim doswiadczeniem, niejedno widzieli na szlaku...
Na drugi dzien przy sniadaniu znowu powaznie rozwalazalismy powrót. Adam stwierdzil, ze dobrze sié czuje a biegunka zdecydowanie ustépuje a co za tym idzie ma wiecej sil i "trzyma plyny". Ciezko odpuscic kiedy cel tak blisko. Jak mówi nepalskie powiedzenie: "Lepiej zyc jeden dzien jak tygrys niz tysiac lat jak owca", z tymi slowami w sercu ruszylismy dalej...

cdn.

niedziela, 5 grudnia 2010

Spacer w chmurach.

Pozegnanie z Indiami.


Na skarge Marzenki, "ze malo piszé" wrzucam notke z Gorakhpur a Bodhgaye opisze innym razem. Wlasciwie to jestesmy juz w Nepalu-w boskiej Pokharze w Himalajach, która lezy nad jeziorem Phewa. Za dnia t-shirt i ksiázka w hamaku-czuje sié jak na Hawajach a po zmierzchu robi sie dosyc zimo i grzejemy sié przy kominku-klimat zakopianski. Poza tym, ze wszystko trzy razy drozsze niz do tej pory to wszystko uklada sie wysmiecie. Jutro ruszamy na okolo 8 dniowá wédrówke po Himalajach a konkretnie do Anapurna base camp na wysokosci ponad 4 000 m n.p.m:))

a oto obiecane notka:
Nad ranem klepiác mnie z parteru Adam wola: Dojazdzamy! Nasz nocny expres z dwugodzinnym opóznieniem dojechal wkoncu do stacji Gorakhpur Junction. Nie do konca rozbudzeni wyskakujemy calá trójká z pociágu na zatloczony peron. Szybko udajé sie na drugá stroné peronu aby splunác i mimowolnie zaczynam wymiotowac na tory pelne wszelakich smieci. Moi kompani patrzá na to co sie dzieje nieco zdziwieni, i ja patrze...Natychmiast czuje ulgé-to wczorajsza obfita kolacja siedziala mi calá noc na zoladku. Chwila wytchnienia i ruszamy dalej w poszukiwaniu miejsca na chwile spokoju co by zaplanowac ten dzionek. Pierwszy grudnia ostatnim dniem naszego pobytu w Indiach-przynajmniej tym razem. Przewodnik poleca hotel&restauracje z tarasem znajdujácy sié w poblizu stacji wiéc tam uderzamy. Dookola chalasliwy tlum, z plecakami przedziramy sié przez gruzowiska smieci-typowe miasto Indii. Szybko znalezlismy hotel Sunrise, który powinien nazywac sié raczej Deathrise zwazywszy na syf i nieporzádek w nim panujácy. Idziemy na samá góre gdzie znajduje sié taras widokowy. Po drodze widzimy kilka pokoji, do których drzwi pozostaly otwarte-apartamenty kojarzá mi sié z pokojami opszczonego szpitala psychiatrycznego. Na tarasie kilka plastikowych kompletów krzesel i stolów posrodku czegos co przypomina plac budowy. Sami gospodarze calkiem sympatyczni, oczywiscie na luzie. Na herbatke czekalismy 20 minut podziwiajác calkiem juz rozbudzone miasto. Jak na zwyczajne indyjskie miasteczko przystalo Gorakhpur nasuwa na mysl (mojej szalonej wyobrazni) miejsce po wybuchu bomby atomowej, po którym ci co przetrwali(miliony indian) próbujá jakos zyc. Mnóstwo straganów, kupki palácych sie smieci, betonowa ulica zatloczona ludzmi pédzácych w róznych kierunkach, niektórzy pláczá sié bez celu jak tak krowa zalatwiajáca sié na srodku jezdni, calemu temu zgielku rytm adaje kakofonia klaksonów z riksz, busów, samochodów, rowerów.
Na restauracyjny taras dolácza do nas amerykanin, który spédzil tu noc przygotowujác sié jak my na wjazd do Nepalu. Stwierdzil, ze inne hotele w okolicy nie oferujá lepszego standardu wiéc zostal w Sunrise. Ten poranny zgielk wg niego to male piwo w porównaniu z tym co zastal tu wczoraj wieczorem. Zeby wogóle zasnác musial gléboko wlozyc stopery do uszu. Jak sié dzis okazalo, zbyt gléboko, od rana bezskutecznie probujác je wyjác. Zyby w tym wszystkim bylo ciekawiej z glébi jednegoc korytarza dosiéga na wielka chmura dymu! "Cos sié pali?" - "Cos z kominem, no problem sir!". Imperium Czarnobyl kontratakuje! Cóz za cudowny ten ostatni poranek o wschodzie slonca w Indiach...