wtorek, 5 października 2010

Indie. Dzien pierwszy.


Smród, zaduch, uderzenie goracego powietrza-moje pierwsze odczucia po wyjsciu z lotniska Indira Gandhi International Airport w New Delhi. Samo lotnisko takie samo jak kazde, ktore widzielismy podrózujác po Europie. Wyládowalismy okolo 3.30am lecác z Londynu do Doha(stolica Qatar). Juz w Doha wyraznie bylo czuc gorác i zapach pustyni. Tutaj w Delhi uderza mnie ten gorác pachnácy brudem(porównalbym tá won to agnihotry palonej w saunie z dodatkiem smieci w piramidce-wiem,ze kiepski przyklad bo malo kto wie co to agnihotra a lepszego porównania nie wymysle). Generalnie to mocna egzotyka, zakrapiana mentalnosciá nastawioná na obrobienie turysty. Jestesmy w Indiach od jakichs 15 godzin i próbowalo nas naciágnác 8 osób. Biorác pod uwage, ze przespalismy 9 godzin z tych 15 to daje to ciekawy wynik. Na pierwszy rzut okiem kazdy jest zyczliwy i chce pomóc(sobie). Taksówkarz przekonal nas, ze hotel do którego jedziemy jest pelny wiec zabierze nas do "Informacji Turystycznej" w celu znalezienia noclegu. Sama "Informacja Turystyczna" okazala sié agencjá turystyczna, która chciala nas przekonac do natychmiastowego wylotu w Kashmir, oczywiscie z ich pomocá. Po jakiejs godzinie zapoznawania sie przy kubeczku lokalnej herbaty zwanej czaj zorientowalismy sie, ze oni noclegu nam nie zalatwiá wiec wyszlismy. Ku naszemu zdumieniu taksiarz dalej czekal(gdybysmy kupili wycieczke do Kashmiru dostalby swojá prowizje za przywiezienie nas do "informacji turyst."). Jako, ze nadal szukalismy noclegu obiecal nas zabrac do "sprawdzonego miejsca". My na to "ok" i bawimy sie dalej...Kierowca zawiózl nas do hotelu, w którym zawolali sobie 1300 rupi, co prawda pokój full wypas z klimá, wielkim lózkiem, europejskim kiblem, tv, lodówká i balkonem z ladnym widokiem ale wczesniej poinformowani, ze za osobe powinno byc kolo 350 r odmówilismy recepcjoniscie czekajác na jego ruch. Pan hotelowy spytal ile chcemy zaplacic i stanelo na 1000r z czego bylismy bardzo zadowoleni. Posmutnial tylko taksiarz, dla którego te 300r mialo isc jako prowizji. Kiedy juz rozlozylismy sie z gratami w pokoju dostalismy telefon, zeby zejsc znowu do recepcji. Tam czekal nasz kierowca z nowá propozycjá na hotel(z którego móglby dostac prowizje). Zdezorientowani tym co sié dzieje zwrócilismy sie do repcjonisty o rade na co on spytal: pierwszy raz w tutaj? -tak! na co wszyscy na recepcji sié zasmiali: Welcome in India!
Dzis wieczorem postanowilismy znalezc knajpe i niestety popelnilismy blád pytajác sie pracownika hotelu. Ten zaprowadzil nas do "znajomego", który nam cos poleci i nawet da mape. Jak sié latwo domyslic znowu wyládowalismy w agencji turystycznej, w której sympatyczny czlek próbowal nam sprzedac zorganizowaná wycieczke "w góry". Przed i po tym jak znalezlismy fajny lokal spotkalismy kilku innych "zyczliwych". W sumie sá w tych swoich wkrétach dosc przewidywalni wiéc latwo wykminic kiedy zaczyna sie wkrét. Narazie jest to dosc zabawne, taka turystyczna atrakcja. My sami jestesmy egzotyká dla tutejszych, którzy nam sie przygládajá z zaciekawieniem...
Jutro uderzamy na miejskie zabytki, jakis szoping lokalnych ciuchów choc najchétniej przy tym zaduchu chodzilbym nago ale to raczej nie przejdzie. Dajemy sobie tydzien na psychofizyczne dostrojenie. Pomoze pewnie moja lekcja na dzisiaj z Kursu Cudów: "uwalniam swiat od wszystkiego tego czym myslalem, ze jest"

1 komentarz:

autor pisze...

hahaha :-)
niezłe. bawcie sie dobrze, ale po katolicku (żadnych gumek)...

....
:-)