piątek, 2 stycznia 2009

Bulgarski trip 26 grudnia- 1 stycznia 2009


Fragment z Dziennika Pokladowego, poprawiane na kacu;):


...30 grudnia po 4 dniach pobytu w Bulgarii odwiedzilsimy Sofie. Dotarlismy tam na 3pm haha zaliczajac przy tym cudowny spacer wzdluz gorskiej drogi...ja nieco sie odlaczylem od grupy co by sie ciszá nacieszyc i az mnie roznosilo od tego swiezego powietrza, zapachu drzew, blasku slonca w zasniezonej, zimowej okolicy. W koncu zatrzymuje sie taxi i wola do mnie gosc-gdzie idziesz? Mówie mu, ze na autobus do pobliskiej miejscowosci a on, ze mnie tam wezmie za 15 lev -OK! ...no i tak jedziemy sobie jedziemy az mijamy tá mojá grupke Anglików hehe a oni sie patrza na mnie i nie wierzá -we 4rech wsiadli na tyl i jazda!...
Dojechalismy do Samokov i tam czekalismy 40 min na minibus do stolicy. W minibusie pamietajacym czasy Gorbaczowa tluklismy sie z godzine ale jaka to byla cudna przejazdzka, sloneczny dzien, przyroda i mijane wsie jak malowane...oczywiscie tylko ja sie tym napawalem bo reszta czytala ksiazki, sluchajac ipoda a Kot spal...dopiero jak wjechalismy do miasta to sie przebudzil i zaczal robic zdjecia. Z tamtád dojechalismy autobuesem w stylu komunistycznej gasienicy i tramwajem(w ktorym byla ostra bojka a za bilet skasowali na po 10 leve od lebka) w centrum poszlismy na obiad i szok!- wszystko 70% taniej w porownaniu z tutjeszym osrodkiem zimowym... w Sofii pól litra piwa 2.29 leve a u nas 5lev; obiad za dwoch to max 20 leve a w Borovets 45 leve jeszcze nam mowia z sasiedniego stolika,ze to jedno z drozszych miejsc w miescie. Problem byl tyko dostac reszte bo kelnerka uznala ze 15 lev reszty to napiwek dla niej...wogole ciagle im sie zdarza "zapmniec" reszty...w sklepie, w restauacji, w kiosku...na targu Kot kupil banany drozsze niz w Londynie hehe tak ,ze stolica wywarla niesymaptyczne wrazenie-duzo biedy i ponura komunistyczna atmosfera-ciagle...mimo wszytko mielismy swietny spacerek po ulicach miasta a wieczorkiem postanowilismy wracac do bazy tyle,ze nie latwo dostac sie do Borovets bo to jakies 80km i nikt nie wie jak dostac sie na przystanek, na ktory przybylismy busem i nie wiadmo czy ostatni autobus juz nie pojechal...najgorsze to,ze nikt tu nie gada po angielsku w przeciwienstwie do Borovets gdzie ang kazdy zna...Towarzystwo zaczelo burze mozgow jak to anglicy a mnie sie nie chcialo myslec -wyskoczylem na droge i zatrzymalem taxi w nadzieji, ze jakos sie dogadamy...okazalo sie niestety,ze Borovetz jest za daleko dla tych pierwszych taryfiarzy...dopiero za ktoryms razem kierwoca mowi ok ale , ze nie moze stac tam gdzie go zatrzymalem mowi, zebym wsiadal i sie dogadamy...wskakuje i jedziemy...on zaczyna do mnie po bulgarsku mowic wymachujác przy tym rekoma i zasuwa do przodu. Ja mu cos po niemiecku on cos po rosyjsku , ja mu po ang i po polsku a on po bulgarku (caly czas jezdzac po miscie)...w koncu okazalo sie, ze on myslal o innej miejscowosci a Borowetz to za daleko...i zakumal wreszcie, ze nas jest pietn czlowieka ...obwizol mnie tak z 3 razy wokol miasta i mowi, ze mnie odwiezie tam skad mnie wzial. Kierowca zaczál obdzwaniac znojomych-po chwili mowi, ze moze zalatwic 2 taksowki, ktore odwiozá nas do Borovets-negocjacje nadajace sie na dobrá komedie...nie wiem jak ale sie wkoncu dogadalismy na dwie taksowki :))W miedzyczasie malo nie wypadlem na zakrecie z samochodu bo drzwi byly nie domkniete hahaha pozniej jechalismy 200 metrow z otwartymi tylnimi bo jak wsiedl Kot z kumplami to sie drzwi nie dalo domknac hehe byl ubaw! W sumie tylko jak i kierowca sie smialismy...reszta patrzyla z niedowierzaniem na to co sie dzialo. W koncu przyjechal syn kierowcy z kolega i zawiezli nas do hotelu...jak to tutaj w zwyczaju prowadzác jak po pijaku po ciemnych osniezonych drogach scigajac sie przy tym i komentujác nasze wystraszone miny przez cb radio:)Wrocilismy na 8pm do Borovets i na kolacje wrocilismy do domu hehe-dosc im bylo wrazen...Dlugo jeszcze komentowalismy ten dzien. Fajni Ci moi Anglicy-wogole nie kumaja, ze ktos ich moze okrasc lub oszukac-oni uczciwi i oczekuja ze inni tez tacy sá...Jak ktos nie wyda reszty albo zrobi jakis przekret to kulturalnie udaja, ze nie widzá niemal...angielska uprzejmosc i bulgarski spryt to fajna mieszanka.
W Sylwka znowu snowbording a wieczorem biba. Zabawna sprawa bo pierwszy raz od naszego pobytu zjechalismy na dól hoteliku, w ktorym okazaly sié ceny polowe tansze niz "na miescie" a jedzenie duuuzo smaczniejsze od tych w okolicznych karczmach i nikt nikogo nie zaprasza do srodka wojalác jak to bardzo oni kochaja Anglików i angielskie pieniádze
. W tej naszej malej restauracji przy wielkim stole siedziala rodzina i znajomi wlasciciela pensjonatu- w cieplej i podpitej, rodzinnej atmosferze postanowilismy zostac na przywitanie Nowego Roku. Byly tance, spiewy i duzo alkoholu - przednia zabawa w tradycyjnym lokalnym stylu. W wolnej chwili nauczylem angielsie towarzystwo grac w "Pana". O pólnocy toast i fajerwerski( przywitalismy 2009 dwie godziny przed UK). A pózniej znowu tance i alko- od gospodarza dostalismy butelke szampana i dzbanek wysmienitego bulgarskiego wina...po piwie, rumie, winie i szampanie przyszedl czas na wódke jak zaczeli grac "Kalasznikov" Bregovitza...i ta wódka wlasnie okazala sié zgubna hahaha. Kolo pierwszej odpadla jedna nasza para- Andrew z Rachel postanowili "pójsc sié wyspac przed poranny lotem". Na polu bitwy z naszej ekipy zostal Kot, ja i dzielny Doherty-irlandzka krew...po paru kieliszka nastapila ostateczna integracja z tubylcami-wspolne usciski i wzruszenia do lez. Edna odzina(one family).
Okolo 4 rano postanowilismy wrócic co okazalo sié bardzo proste-3 kroki do windy i juz jestemsy na pieoterku-gorzej bylo ze spaniem...(oszczédze wam szczególów piszác tylko, ze nastapilo to co jest wynikiem mieszania wiécej niz 2 rodzjaów trunku w duzych ilosciach:(( .
Ranek pierwszego dnia nowego roku przywital nas okrutnym kacem gigantem, szybkie pakowanie i srum to minibusa, który zawiozl nas na lotnisko a z tamtád lot do Monachium...z godziny na godziné ustepowalo ogolne sponiewieranie organizmu . W Monachium pozegnalismy sié z Andrew, Rachel i Dohertym, którzy wracali do Manchaster a my z Kotem do Londynu. Na Heathrow okazalo sié, ze bagaz Kota zostal w Niemczech i przyleci ostatnim lotem(bagaz ma zostac dowiezionyna drugi dzien...).

Dziasiaj po 13 godzinach snu zaczynamy dochodzic do siebie...zastanawiamy sié z Kotem co bédziemy robic w Nowym Roku-wiosna nam sie szykuje europejsko- w marcu wypad kawalerski do Belgii a w kwietniu dwa wesela: w Wenecji a tydzien po nim drugie w Jersey.
...Wlasnie odebralem domofon-na dole czeka gosc z bagazem Kota!:)

Brak komentarzy: