czwartek, 30 grudnia 2010

środa, 29 grudnia 2010

ALEXANDRA DAVID-NEEL (1868–1969)

Francuska odkrywczyni zafascynowana filozofią Dalekiego Wschodu, buddystka, pisarka, śpiewaczka operowa, nazywana „najbardziej zdumiewającą kobietą naszych czasów”. Wywarła znaczący wpływ na kulturę beatników i powstanie amerykańskiego buddyzmu. Jako pierwsza kobieta z Europy dotarła na pocz. XX wieku do Tybetu, w czasach, gdy cudzoziemcom zabraniano tam wstępu. W Azji z krótkimi przerwami spędziła 57 lat. Podróżowała także samotnie po całej Europie, środkowej Azji, Afryce i Japonii.
Zafascynowana filozofią Dalekiego Wschodu rozpoczęła studia orientalistyczne w Paryżu, a w 1890 roku pojechała do Indii i przemierzyła ten kraj wzdłuż i wszerz. Wkrótce wyruszyła w następną podróż, tym razem do północnej Afryki. W 1911 roku pojechała ponownie do Indii i pozostała tam przez kilkanaście lat, często żyjąc jako pustelniczka. Znajomość języków (sanskrytu i tybetańskiego), silny charakter i determinacja pozwoliły jej dotrzeć do miejsc niedostępnych dla obcokrajowców - do zamkniętych klasztorów buddyjskich. Pod opieką mnichów i lamów poznawała tam tajniki i różne odmiany buddyzmu. W jednym z klasztorów spotkała młodego mnicha, Yongdena, który został jej przewodnikiem, wiernym towarzyszem podróży, a z czasem nawet adoptowanym synem. Wraz z nim przemierzyła Himalaje, przetrwała zimę wśród najwyższych gór świata i przebrana za żebraczkę przedostała się do zamkniętej stolicy Tybetu – Lhasy. Po powrocie do Francji napisała ponad 30 książek, m.in. „Moją podróż do Lhasy” oraz „Mistyków i cudotwórców Tybetu”. Stała się znawczynią buddyzmu i osiągnęła godność lamy. W wieku 100 lat wystąpiła o nowy paszport. (zródlo: http://www.tuiteraz.eu/index.php?option=com_content&view=article&id=97&Itemid=139&lang=pl#18 )

wtorek, 28 grudnia 2010

Shingon

W drodze (powrotnej?)

fotka z google


Po dlugich trzech miesiácach pelnych przygód w krainie chai, chillum i chapati wracamy do Europy.! Z powrotem do swiata zegarków, sygnalizacji swietlych na drogach i drozyzny :)). Jedna planeta, dwa rózne swiaty(conajmniej). Pod wieloma wzglédami w opozycji do siebie-zaden z nich nie jest doskonaly za to pelen swoich specyficznych absurdów, po swojemu dryfujácych w czasoprzestrzennej sieci zycia.
Zdecydowanie bédé tésknil za dziká spontanicznosciá Azjatów. Za cudowná przyrodá, za wspanialym obiadem w cenie 30 pensów. Juz téskno za podróznikami spotkanymi w drodze i chwilami wspólnie przezytymi. Namaste, "Wlóczédzy Dharmy" przemierzajácy ocean swojej karmy z usmiechem i otwartosciá tarotowego Glupca.
Powrót do UK napawa nas równiez wielká radosciá. Docenimy staly doplyw prádu, cieplá wode w kranie i lagodny zapach rozmówców. Nie czujemy sie jakbysmy wracali z dlugiej podrózy. Raczej jak po powrocie z tysiáca malych ekspedycji -srednio co tydzien zmienialismy lokalizacje. Kazde z tych miejsc wiázalo sié z nowá ekipá ludzi-rodzinami prowadzácymi guest housy, wspólokatorami z którymi odkrywalismy okolice(tzw. druzyny pierscienia). Obok zaprzyjaznionych ludzi czy miejsc byly tez zwierzaki. Psy, które odprowadzaly nas do hoteli, koty spiáce z nami w górach, ptaki spiewajáce o poranku czy swiéte krowy proszáce o 5 rupi:)
Zdumiewajáce jak szybko czlowiek moze sié zaaklimatyzowac w nowym miejscu. Po kilku dniach miec swoje ulubione knajpy na sniadanie, relax czy na impreze. Bardzo szybko male uliczki i zakátki stajá sié bliskie sercu. Nastépne kilka dni mija i znowu pakowanie, pociág czy bus i dalej w droge...Szybko uswiadamiasz sobie, ze za rogiem czeka na Ciebie zmiana, która predzej czy pózniej okazuje sie dobra i pozyteczna. Jedná z przyczyn cierpienia jak uczy nas buddyzm jest przeciwstawianie sié przemijalnosci. Zaakceptowanie zmian prowadzi do wolnosci i zycia pelniej. Podróz jest swietnym tego nauczycielem.
Trzy miechy jak trzy lata pokazaly nam, ze swiat jest o wiele dzikszym i abstrakcyjniejszym miejscem niz chcá tego szkolne podréczniki. Kazdy oczywiscie radzi sobie z tá dzikosciá po swojemu-ile ludzi tyle sposobów. Z pewnosciá pasja zycia i nowe kanaly spontanicznej kreatywnosci urosly w nas przez te ostatnie miesiáce. Oby nadchodzacy nowy rok 2011 dal temu wyraz, czego nam i Wam szczerze zycze...

27.12.10 Doha


sobota, 25 grudnia 2010

Wesolych!!!



Siedzimy wlasnie z Adamem przy kominku pachnácym palonym drewnem. Swiáteczna kolacja na dzis to tybetanska zupa Thukpa i Paneer Buter Masala. Lácze najwidoczniej przeciázone bo kolédy z u tuba zamiast grac to dukajá...Wczorajsza wigilia byla mocno alkoholowa wiéc dzis luzujemy. Wczoraj z rana calá naszá nowá ekipá wymyslelismy zrobienie wspólnie "kolacji wigilijnej". Wymyslelismy szaszlyki z warzywami i kurczakiem dla miesozernych. Do tego grzaniec galicyjski i ognisko. Kiedy przyszlo do gotowania szybko okazalo sié, ze wiekszosc jest zainteresowana bardziej alko niz jedzeniem. Nasi gospodarze upili sié pierwsi i zaczeli tanczec wokól ognia, na którym grilowalismy warzywa. Duzo zabawy z przygotowaniem calego "balaganu" okazalo sie dosc malo produktywne i glodni lecz napojeni kilkoma litrami grzanca ruszylismy na kolacje i balety. Wyládowalismy w Reggae Bar poraz drugi trafiajác na ponad 4 godzinny koncert zespolu COBWEB! Swietna zabawa trwala do pózna w nocy. W drodzy powrotnej byly koledy i obsciskiwanie przechodniów. Ach i pól nepalskiej armi z palkami-tak tu sié zamyka kluby nocne. Nie ma ochrony za to masa zolnierzy "sprzáta" impreze. Tak to jest jak komunisci sá u wladzy...I jeszcze jedno apropo czaru swiát w Kathamndu: mandarynki, na kazdym kroku mandarynki. Komuno nie wracaj!

Lumbini.


Weszlismy do Nepalu 1go grudnia na granicy z Indiami w Saunali. W malym domku po prawej stronie od bramy granicznej zalatwilismy formalnosci zwiázane z wizá($40) i wybralismy sie na poszukiwanie busu w kierunku Lumbini-miejsca narodzin Siddharty Gautamy, znanego bardziej jako Budda. Szybko znalezlismy autobus i razem z bagazami wdrapalismy sié na dach(fota wyzej zrobiona z tegos dachu, w pédzie:) Najpierw do Baharawa i stamtád do malej wioski Lumbini, która jest jednym z czterech miejsc pielgrzymek dla buddystów.
Na srodku olbrzymiego parku znajduje sie swiátynia zaznaczajáca miesce narodzin Sakjamuniego oraz obok niej maly staw, w którym to jego matka Maya miala wziásc kapiel tuz przed porodem. Wokól tej glównej czesci jak wczesniej wspomnialem znajduje sie olbrzymi park otoczony stawem w formie pierscienia. Prostopadle do swiátyni budowany jest kolejny staw, narazie tylko koryto, które dzieli teren na dwie czesci. Po jednej stronie znajduja sie klasztory buddyjskie Mahayany a po drugiej Theravedy(tzw maly i wielki wóz). Niektóre klasztory wygládajá naprawde spektakularnie i warto sie do nich przejsc chociazby dla samych walorów architektonicznych. Miejsce, w którym zatrzymuje sie wiekszosc turystów to Lumbini Main Bazar. Wlasciwie to tylko jedna krótka uliczka, na której znajduje sie kilka giest housów. W jednym z nich zatrzymalismy sié i poznalismy Emanuella-Polaka, ktory podrózuje od kilku miesiecy po Azji srodkowej i centralnej. Emanuel to taki sympatyczny górol tyle, ze z Warszawy. W tej podrózy "zaliczyl" juz góry w Turcji, Gruzji, Nepalu i spotkalismy go wlaznie na wyzjezdzie do Indii. Dalsze jego plany to Cambodza.
O ile nie jestes buddystá to w Lumbini nie ma duzo do zobaczenia dlatego wiékszosc turystów wpada tu na jeden dzien. My spedzilismy tu 4 dni odwiedzajác wielokrotnie swiátynie i relaksujác sie palac trawk, której dwie torby mial nasz nowy kumpel z Japoni. Terui przyjechal ti z Pokhary i gdzies po drodze znalazl spory krzak konopi. Nazrywal, ususzyl i teraz dzielil sie z nami tym lekkim ziolkiem. Sniadanie, obiad, kolacja. Muzyka i medytacja. Taki rytm zycia w Lumbini:)

sobota, 18 grudnia 2010

Hilight Tribe Free Tibet

z dedykacjá dla Toma:

"W drodze na dach swiata" cz.2


Okolo 3pm doszlismy do ostatniej stacji przed Machapuchre BC o nazwie Deurali(3,200m). Adam zasuwal jak mal samochodzik, ja troche z tylu. Dyszác próbowalem dotrzymac mu kroku. Szczerze mówiác kamienna drózka biegla pod ostrym kátem co spowalnia wédrowce, narzucajác mu czeste przerwy na odpoczynek. Juz godzine od Deuralipojawily sie na niebie wielkie chmury przez, które przedzieralismy sie coraz wyzej. To fantastyczne uczucie gdy spaceruje sié w chmurach. Pod koniec tej trasy Adama zaczela méczyc wysokosc ale dal rade. W jednym z czterech guest housów w Deurali zatrzymalismy sié na noc. Tutaj poczulismybzimno i dreszcze na ciele. Podwójne koldry i dodatkowa warstwa cuchów obowiázkowa. Spalism dosc dobrze tamtej nocy zwazywszy, ze wznieslismy sié 7000m(zalecane jest 300m dziennie aby cialo moglo sie spokojnie dostosowac do wysokosci). Na drugi dzien pobudka i na sniadanie. Adamowi zasmakowaly gotowane ziemniaki z puszká tunczyka. Ja glównie "jechalem" na chinskich zupkach i chowmein. O porannej toalecie nie ma co mówic bo woda zamarznieta, w ciuchach w, których spalismy idziemy dalej-kolejna stacja: Machupuchre(tybet. "rybi ogon") Base Camp na 3,700m! Kiedy doszlismy do przedostatniej stacji MBC widoki zaczely nas tak oczarowywac, ze chcialo sie tylko siedziec na skale wpatrujác wzrok w basniowá kraine. To tuz ponad MBC zrobilem zdjécie, które otwiera poprzedni post. Chmurka przelatujáca z prawej do lewej znajdowala sie na wysokosci MBC.To tam wiekszosc ludzi zatrzymuje sie na noc aby dac cialu czas na przystosowanie sié na 4,000m. My postanowilismy uderzyc na ostatni juz punkt naszej 6 dniowej wédrówki- Annapurna Base Camp! Odcinek drogi miédzy MBC a ABC to chyba najwspanialsza czésc trekkingu-nagroda za ciézká i trudna droge. Magiczne otoczenie, wspaniala pogoda i wysokosc, która dziala jak wypalenie malego skréta. To wszytsko razem wywolalo wrazenie sennych majaków-tych przyjemnych oczywiscie. Kazdy mój krok blizej do bazy wydawal sie wolniejszy i okupiony wiékszym wysilkiem. Zméczenie wywolane wielogodzinnym marszem dziennie od 6 dni(slaba kondycja!) plus bycie nad chmurami(lekki haj) sprawialy, ze ukonczenie tego dystansu wydawalo sié niemozliwe. W koncu udalo sie, przekroczylismy progi "Paradice Lodge" w ABC na wys. 4,130m! Jakie to uczucie? Choroba wysokosciowa wywoluje mocne zawroty glowy, oczy dostaja wytrzeszczu a jaja sie kurczá-nic przyjemnego...Cudowne widoki na góry, na których wierzcholkach tanczyly ostatnie promienie zachodzacego slonca. Ciepla herbata(1litr) i koniec przedstawienia. Przy kolacji razem z innymi trekkersami z Chin, Francji, USA i UK swietowalismy osiágniécie celu. Czésc ludzi swietowala troche inaczej bo w lózkach, pod wielowarstwowym nakryciem i z lekami na koszmarny ból glowy. Tego wieczoru w jadalni ogrzewaly nas plomienie z butli gazu:) Barthelemy-francuz zyjacy w Frisco nauczyl nas wiele swietnych gier karcianych. Dobrze wiedziec, ze jest jeszcze tyle pasjonujácych gier w karty(min. Barbarossa, Bitwa o Korsyke, Mafia). Bart produkujé gry komputerowe dla EA w Stanach wiéc nic dziwnego.
Na drugi dzien obudzilismy sie o 6am aby podziwiac wschód slonca-oczywscie z kubkami gorácej herabty w rékach. Wschód byl okolo 6.25am a sam show trwal dobra godzine. Staralem sié zrobic jak najwiecej zdjéc jednak ból glowy, który mczyl mnie cala noc mimo wziecia przeciwbólowych oraz -20'C skutecznie utrudnialy mi zadanie. Zrobilem co moglem po czym ruszylem na cieple sniadanie-gotowane ziemniaki z tunczykiem. Potrawa kosztowala fortune ale bylo warto, w koncu ile mozna jesc zupki chinskie i snikersy? Po sniadaniu spakowalismy sie i niechétnie ruszyslismy w dól. Trzeba zaznaczyc, ze w dzien Himalaje przy bezchmurnej pogodnie sa absolutnie cudowne! Kilka osób mówilo nam, ze kiedy trafisz na zime i chmury(w naszym czasie nie bylo ani sniego ani chmur w bazie) to jedyne co widzisz to czubek swojego nosa-wtedy warto zostac kolejná noc w ABS bo widkoki sá tego warte! Dookola wspaniale szczyty: Annapurna south i Annapurna I z jednej strony razem ze swoimi majestatycznymi glacierami z drugiej strony majestatyczny szczyt Machupuchre z pasmem gór obok. Nam dopisala swietna pogoda. Teraz przed nami druga czesc zadania-wrócic do cywilizacji zywym. W jeden dzien pokonalismy dystans z ABC do Bamboo! Bieglismy ja te lanie po górskich pastwiskach. Niestety na drugi dzien, ze nadwyrézylem sobie sciegna za lewym kolanem od tych skoków(przydalyby sie teraz buty trekkingowe z amortyzatorami a nie "addidasy"). Droga z Bamboo do Chomrong byla okupiona bólem i potem. Z prédkosci 60km/h ;) musialem zwolnic na 0,6km/h. Jednym slowem masakra jednak szybko to moje kustykanie zamienilo sié w chodzacá medytacje co pozwolilo nam dokladniej przyjzec sie okolicy. Na noc zatrzymalismy sié u naszej nepalskiej szamanki, która leczyla mnie miodem z ganjá. Adam tez sie zajadal-prewencyjnie oczywiscie. Trzeciego dnia doszlismy do Kymi gdzie caly wieczór gralismy w pokera na zapalki. Czwartego dnia kolano doszlo do siebie i wiekszosc drogi moglem isc z przyzwoitá prédkosciá. Fakt, ze nie wspinasz sié w góre pozwala Ci troche rozejrzec sié na boki i przyobserwowac male cuda dookola. Zamiast wpatrywac sié metr przed swoimi stopami zaczelismy w drodze powrotnej zauwazac jak dramatycznie zmienia sie roslinnosc z kazdym kilometrem. Pomiédzy subtropikalná roslinnosciá "na dole" a skalami okrytymi wiecznym sniegiem sporo sié dzieje. Mijajác liczne wioski, w których nic nie jakby sié nie zmienilo od stuleci czulismy sié jak w filmie dokumentalnym. Przepiekne obrazki z zycia wsi i jej mieszkanców zmagajácych sié codziennie z zyciem i smierciá. Upalne dni i mrozne noce sprawiajá, ze ludzie tu zyjácych nalezá do najbardziej odpornych i silnych jakich spotkalem w swych malych podrózach. To z Nepalu pochodzi jedna z najsilniejszych armi swiata: slynni Gurkhas . Od wielu lat wynajmuja ich Brytyjczycy do najtrudniejszych misji. Ich wytrzymalosc i odwaga czynia ich dumá Nepalu. Gurkhas przechodza ciezkie testy w wieku 17 lat. Jednym z nich jest wielokilometrowy bieg pod góre z tradycyjnym nepalskim koszykiem pelnych kamieni(25kg). Wielu lamie po drodze kosci i biegnie dalej bo wielu jest chétnych na najemnego zolnierza. Rocznie przecietny Gurkha zarabia ok £1,000 i jest wielká dumá rodziny. Presja jest spora bo zycie tu w Nepalu nie jest lekkie. Wielokrotnie widzielismy porterów niosácych rozmaite dobra od zywnosci po rury kanalizacyjne do odleglych górksich wiosek. Normá jest 30kg ale nie zadko niosá nawet 70kg bo konkurencja jest duza. Zarabiajá grosze co tylko potwierdza, ze niewolnictwo dalej istnieje na swiecie i ma sié dobrze. Wielu z tych tragarzy pokonuje dziesiatki kilometrów w sandalach lub klapkach! Jedzá to co je przecietny Nepalczyk: Dhal Bhat czyli zupa z soczewicy, wielka porcja ryzu i jakies warzywne curry jak jest dobry dzien. Dwa razy dziennie, siedem dniw tygodniu. Widzielismy w górach, ze ludzie chodujá kurczaki i kury wiéc pewnie od swieta maja miéso ale generalnie dieta scisle wegetarianska. Niektórzychodza w krótkich spodenkach i mozna przyjzec sie ich kolosalnym nogom. Olbrzymie miesnie, zero tluszczu. Bardzo duzo sié usmiechajá, z wielka zyczliwoscia w oczach. Kilka razy spotkalismy takich porterów w wysokich górach z papierosem w ustach i sandalach przy -10'C. Pozytywnie reagowali widzác mojá buddyjská male i jak wielu wiesniaków nawet z daleka nucili: om mani padme hum co bardzo bawilo Adama.
Ostatnie kilometry do Nayapul byly pelne wewnetrznej ciszy. To co przezylismy zostanie z nami na wiele lat. Nie da sié ukryc, ze marzymy o gorácym prysznicu i nie cuchnácych ciuchach. Dziesiéc dni trekkingu to idealny czas na wlóczége i medytacje. To byla równiez ciezka praca dla mojego niecalkiem przygotowanego organizmu. Jes smutek wymieszany z radosciá oraz satysfakcja z naszej wédrówki na dach swiata.

piątek, 17 grudnia 2010

"W drodze na dach swiata".


10.12.10

Pierwsze dni naszej "ekspedycji" do Annapurna Base Camp. Nie idzie zgodnie z planem-Adam cierpi spazmy jelitowe i juz przy 2 000m zaczyna dokuczac mu wysokosc. Wyruszylismy 7go grudnia po obiedzie w Nayapul. Poczátek zapowiadal znakomite trekking-sloneczna pogoda z bezchmurnym niebem. Do pierwszej stacji doszlismy po zmroku-Kymi. Zobaczywszy z oddali swiatla ruszylismy w dól ku rzece aby tam przenocowac. Trasa do ABC(Annapurna Base Camp) to dosc intensywny spacer w dól i w góre bardziej niz systematyczne wznoszenie sié w góre, przynajmniej 2/3 treku. Wédrowiec na tej trasie musi wielokrotnie wyjsc np do 2000m aby na drugi dzien zejsc do podnóza góry z drugiej strony i dalej w góre nakolejne wzgórze. W pierwszy dzien przeslismy spory kawalek i optymistycznie zalozylismy, ze na drugi dzien przejdziemy tyle samo. Niestety dokuczliwe bóle brzucha, biegunka(niedoleczona w Indiach?) i oslabienie Adama spowodowaly znaczne opóznienie. Nasz hotelowy gospodarz w Pokharze zalozyl, ze zajmie nam ten trekkokolo tygodnia, tam i spowrotem. Na szczéscie zabukowalismy 11 dniowy permit($40), zaopatrzylismy sie w zapas zupek, snikersów i suszonych owoców uprzedzeni wczesniej o kosmicznych cenach "tam w górze". Przed wypadem kupilismy równiez cieplejsze ciuchy i mape, która miala nam zastápic przewonika(guide $10 na dobe).
Drugiego dnia doszlismy tylko do malej ale jakze uroczej wioski Jhinu. Tu zachwyceninwidokami i zniechéceni pogarszajacá sie kondycja Adama zatrzymalismy sie na noc w Namaste Hotel. Po 12 godzinach snu mój kompan poczul sie troche lepiej ale cala ta choroba rzucila cien na dalszá wédrówke wgláb Himalaji. Aby sie nieco podkurowac udalismy sié do zródel termalnych(hot springs) oddlalonych o 30min drogi w dól wáwozu, którym plynela rzeka Modi Khola. Tutejsze zródla termalne o niebo lepsze od tych w Manali! Po pierwsze: róznica temperatur. W wodzie i na zewnatrz o wiele bardziej wyrównane temp od tych w Himachal Pradesh(obejdzie sie tym razem od oparzenia w wodzie i odmrozenia po wyjsciu z niej). Woda przyjemnie ciepla, trzy baseny umieszczone wzdluz górskiej rzeki(lodowatej), której chlodnawa bryza odswiezyla nasze zmysly. Wókól basenów zamiast tlumu hindusów tylko góry porosniéte dosc tropikalná roslinnosciá. Dzwiek wody rozbijajácej sié o wielkie glazy lezáce w korycie rzeki slychac nawet w oddali. Trudno uwierzyc, ze jest polowa grudnia! W dzien maszerujác wystarcza t-shirt i spodenki za to w cieniu troche chlodnawo. Po zmroku lepiej jednak miec pod réká cieple korzuchy-na wysokosci ABC temp w nocy spada do -20'C. Po regeneracji w zródlach termalnych tuz przed zachodem slonca wdrapalismy sié na szczyt góry u podnoza, której byly hot springs. Po drodze do Chomrong zatrzymalismy sié na herbate u bardzo sympatycznej "pani nepalki". Jej 27letni syn na wózku inwalidzkim sprzedawal slodycze i owoce turystom, którzy tamtédy przechodzili. Duzo sié usmiechal choc zapewne jest to dosc bolesne byc w najwyzszych górach na ziemi i nie móc po nich chodzic. Bardzo wesola mama poczéstowala nas herbatá i opowiedziala kilka sympatycznych historii ze swego zycia. Czasami gdy helikopter leci w wysokie góry dostarczajác rózne rzeczy na swej drodze powrotnej zabiera lokalnych ludzi do bazy w Pokharze. Darmowy lot nad Himalajami to swietna przygoda-zapewniala nas nasza gospodyni. Spowrotem na góre trzeba zasuwac "z buta":) Zyczliwa Pani pokazala nam równiez ogródek pelen warzyw i konopii indyjskich. Plantacja ganji, z której góralka byla bardzo dumna sluzyla jej do "wyrobów medycznych" min. Himalayan Honey, który w malych ilosciach ma bardzo korzystne dzialanie na zdrowie, w wiekszych ilosciach wywoluje bad tripa i sraczke:). Pozegnalismy sie i ruszylismy dalej w góre do Chomrong, gdzie zatrzymalismy sie na noc. Nasz nowy Guest House nazywal sié "ExellentView" i rzeczywiscie-widok gór o zachodzie slonca byc fantastyczny. Na drugi dzien rano obudzilismy sie o wschodzie slonca. Tuz przy lózku bylo okno ze wspanialym widokiem na Annapurne South(7,219m) i Machapuchre(6,993m). Po sniadaniu sniadaniu kiedy juz wszyscy opuscili hotel, ja opalalem sie w sloncu czekajác na Adama, który znowu zmagal sie w toalecie...Po dluzszej chwili wrócil zapewniajác, ze czuje sié "fine" i powinnismy ruszyc dalej. Wyszlismy znowu znacznie opóznieni lecz RedBull i Snikersy dodaly nam sil. Doszlismy dalej niz zakladalismy- w Bamboo spotkalismy naszych sásiadów z ExellentView-byli zaskoczeni naszym tempem. W Buddha Lodge(Bamboo) poznalismy min Helge-67letnia Niemke, która oczekiwala tu na powrót méza z ABC. Ta starsza, bardzo sympatyczna pani zdradzila nam, ze odwiedza Nepal od 30lat. Od ok 10 lat wspólorganizuje akcje charytatywná, która wspiera tutejszá ludnosc. W Niemczech razem z mézem i innymi ludzmi zbieraja kase, za którá w Nepalu zakladajá szkoly górskie, kupujá maszyny do robienia ciuchów, sprowadzajá leki itp. Co kilka lat wpadajá tutaj aby sprawdzic jak ich pieniádze zostaly spozytkowane. Helga zdradzila równiez, ze w 1986r poznala tu w Nepalu Wande Rutkiewicz, która zrobila na niej ogromne wrazenie.
Wieczorem przy kolacji doláczylo do nas kilka osób i zaczely sie "opowiesci z krypty" czyli ile dzis osób zaslablo w drodze do ABC albo newsy, ze dzis w ABC 3 osoby zostaly ewakuowane helikopterem(droga przyjemnosc $7000), ze wczoraj jedna kobita tam zmarla itd. Dokladnie to co potrzebujesz uslyszec w drodze na ponad 4000m! Kiedy nasi towarzysze uslyszeli, ze idziemy tam bez spiworów, bez ubezpieczenia, bez przewodnika, nawet bez butów trrekingowych za to ze sraczká chwycili sie za glowy. Jeden z nepalskich tragarzy rzekl krótko: Pierdolniéci!(fucking crazy). Starszy pan z UK stwierdzil, ze jak przy przeczyszczeniu traci sie ok 2l wody dziennie to tam w górze na 4tys m nadrobienie zapasu wody bédzie wielkim wyzwaniem. Na tamtej wysokosci szybko traci sie plyny(min przez wydychane powietrze) i dziennie trzeba pic mininum 3l. Do tego dochodzi temp. -20'C. Dwa domki bez medycznego wsparcia a wokól skaly pokryte lodem. Krótko mówiác przejebane...Zalecono nam powrót do pokhary i udanie sie do lekarza. Ok, troche nas przestraszyli-my pierwszy raz na tak powaznym treku a oni z wieloletnim doswiadczeniem, niejedno widzieli na szlaku...
Na drugi dzien przy sniadaniu znowu powaznie rozwalazalismy powrót. Adam stwierdzil, ze dobrze sié czuje a biegunka zdecydowanie ustépuje a co za tym idzie ma wiecej sil i "trzyma plyny". Ciezko odpuscic kiedy cel tak blisko. Jak mówi nepalskie powiedzenie: "Lepiej zyc jeden dzien jak tygrys niz tysiac lat jak owca", z tymi slowami w sercu ruszylismy dalej...

cdn.

niedziela, 5 grudnia 2010

Spacer w chmurach.

Pozegnanie z Indiami.


Na skarge Marzenki, "ze malo piszé" wrzucam notke z Gorakhpur a Bodhgaye opisze innym razem. Wlasciwie to jestesmy juz w Nepalu-w boskiej Pokharze w Himalajach, która lezy nad jeziorem Phewa. Za dnia t-shirt i ksiázka w hamaku-czuje sié jak na Hawajach a po zmierzchu robi sie dosyc zimo i grzejemy sié przy kominku-klimat zakopianski. Poza tym, ze wszystko trzy razy drozsze niz do tej pory to wszystko uklada sie wysmiecie. Jutro ruszamy na okolo 8 dniowá wédrówke po Himalajach a konkretnie do Anapurna base camp na wysokosci ponad 4 000 m n.p.m:))

a oto obiecane notka:
Nad ranem klepiác mnie z parteru Adam wola: Dojazdzamy! Nasz nocny expres z dwugodzinnym opóznieniem dojechal wkoncu do stacji Gorakhpur Junction. Nie do konca rozbudzeni wyskakujemy calá trójká z pociágu na zatloczony peron. Szybko udajé sie na drugá stroné peronu aby splunác i mimowolnie zaczynam wymiotowac na tory pelne wszelakich smieci. Moi kompani patrzá na to co sie dzieje nieco zdziwieni, i ja patrze...Natychmiast czuje ulgé-to wczorajsza obfita kolacja siedziala mi calá noc na zoladku. Chwila wytchnienia i ruszamy dalej w poszukiwaniu miejsca na chwile spokoju co by zaplanowac ten dzionek. Pierwszy grudnia ostatnim dniem naszego pobytu w Indiach-przynajmniej tym razem. Przewodnik poleca hotel&restauracje z tarasem znajdujácy sié w poblizu stacji wiéc tam uderzamy. Dookola chalasliwy tlum, z plecakami przedziramy sié przez gruzowiska smieci-typowe miasto Indii. Szybko znalezlismy hotel Sunrise, który powinien nazywac sié raczej Deathrise zwazywszy na syf i nieporzádek w nim panujácy. Idziemy na samá góre gdzie znajduje sié taras widokowy. Po drodze widzimy kilka pokoji, do których drzwi pozostaly otwarte-apartamenty kojarzá mi sié z pokojami opszczonego szpitala psychiatrycznego. Na tarasie kilka plastikowych kompletów krzesel i stolów posrodku czegos co przypomina plac budowy. Sami gospodarze calkiem sympatyczni, oczywiscie na luzie. Na herbatke czekalismy 20 minut podziwiajác calkiem juz rozbudzone miasto. Jak na zwyczajne indyjskie miasteczko przystalo Gorakhpur nasuwa na mysl (mojej szalonej wyobrazni) miejsce po wybuchu bomby atomowej, po którym ci co przetrwali(miliony indian) próbujá jakos zyc. Mnóstwo straganów, kupki palácych sie smieci, betonowa ulica zatloczona ludzmi pédzácych w róznych kierunkach, niektórzy pláczá sié bez celu jak tak krowa zalatwiajáca sié na srodku jezdni, calemu temu zgielku rytm adaje kakofonia klaksonów z riksz, busów, samochodów, rowerów.
Na restauracyjny taras dolácza do nas amerykanin, który spédzil tu noc przygotowujác sié jak my na wjazd do Nepalu. Stwierdzil, ze inne hotele w okolicy nie oferujá lepszego standardu wiéc zostal w Sunrise. Ten poranny zgielk wg niego to male piwo w porównaniu z tym co zastal tu wczoraj wieczorem. Zeby wogóle zasnác musial gléboko wlozyc stopery do uszu. Jak sié dzis okazalo, zbyt gléboko, od rana bezskutecznie probujác je wyjác. Zyby w tym wszystkim bylo ciekawiej z glébi jednegoc korytarza dosiéga na wielka chmura dymu! "Cos sié pali?" - "Cos z kominem, no problem sir!". Imperium Czarnobyl kontratakuje! Cóz za cudowny ten ostatni poranek o wschodzie slonca w Indiach...

niedziela, 28 listopada 2010

Pozdrowienia z Bodhgayi!

piątek, 26 listopada 2010

Pushkar-Agra-Benares


Pushkar

Kilka dni w Pushkar minely nam na blogim leniwstwie, paleniu haszu z nowo poznanymi ludzmi i spacerów wsród morza wielbladów. Zaczal sie wlasnie doroczny Pushkar Fair 2010 i do miasta zjechalo sié okolo 50 tys wielbladów-swietna okazja aby kupic jednego takiego stwora, ewentulanie konia, których tu równiez sporo(plus kilka sloni). Wsród pustynnego kurzu ludziska glosno gaworzá i handlujá czym popadnie. Jak to w tych indyjskich sTrona duzo syfu dookola i balaganu. Samo miasteczko uluzone jest wokól swietego jeziora i otacza je sporo ladnej przestrzeni dlatego malo czasu spedzalismy w samym centrum czy na festiwalu wlóczác sie za to po okolicznych wzgórzach. Kilka malych gór upiéksza te tereny pustynne, a na ich szczytach zawsze jest mniejsza lub wieksza swiatynia. Jak na swiete miasto przystalo swiátynie sá wszedzie dookola. Od wielkich budowli po skromne "kapliczki" przy drzewach czy na skrzyzowaniach ulic i alejek. Calkiem pieknie gdyby nie ten syf i smrod dookola. Na kazdym kroku widac w tym kraju wielká religijnosc. Szkoda, ze brakuje praktycznosci i zgrania sié w wspólnym celu, które pomogly by przeobrazic to miejsce w raj na ziemi...
W polowie festiwalu(pushkar fair trwa od 14 do 21 listopada) zdecydowalismy sié ruszyc dalej, a konkretniej do Agry opuszczajác tym samym pustynny Radzastan. Pociágiem dojechalismy do Agry póznym wieczorem bo pociág mial kilka awaryjnych postojów. Podrózujác 2gá klasá mozna znowu przyjzec sié indianskim zwyczajom wsiadania i wysiadania kiedy pociág jedzie, bo kiedy pociág stoi to Indianin pije chai. Krajobrazy po drodze jak z filmu o dzikim zachodzie! Prerie i czerwone wzgórza umilaja srednio wygodná jazde wsród halasliwego tlumu. Na stacjach, na których pociág sie zatrzymywal szybko pod oknami zjawiali sie polewacze czaju, sprzedawcy ananasa i róznych innych przekásek,niektóre bardzo ostre i smakowite przegrychy. Wiekszosc tych sprzedawców to okolo 10 letnie mlodziaki, które targujá sié jak wykwintni handlarze. Nie da sié ukryc, ze tutejszy dzieciak w wieku 8 lat ma wiecej zyciowej zaradnosci niz europejscy czy amerykanski nastolatcy. Zabawnie sie tymi mlodymi rozmawia-mówiá swietnym angielskim nauczonym nie w szkole, do której nigdy nie majá szans isc ale z pracowania na stacjach i turystycznych miejscach. Jestem pewien, ze przecietny indyjski chlopak wrzucowny w dowolne miejsce na swiecie doskonale sobie poradzi bo przetrwanie w ojczyznie to bezlitosna zaprawa(dziewczyny tez zaradne ale jakby mniej widoczne).

Agra

Po zakwaterowaniu sié w Saii Palace(guest house prowadzony przez wielbiciela Sai Baby) szybko poznalismy wspólokatorów. Nowe miejsce i nowa ekipa. Dopiero pozegnalismy nowo poznanego francuza Victora, z którym spédzilismy wiekszosc czasu w Pushkarze a tu juz nowi sympatyczni ziomkowie czástujá skrétem i piwem. Na dachu naszeg hotelu jest restauracja i taras z widokiem na nieoswietlony Taj Mahal-nawet po ciemku promieniuje swym majestatem. Na miescie jak zwykle brud, chaos i decybele. Razem z nowá ekipá: Erene(francuzka), Vivekananda(indianski swami), Kevinem(francuz) i z Adamem ruszamy odwiedzic slynná budowle, która sprawilaby wieksze wrazenie gdyby nie tysiáce turystów wokól(glównie indianie). Za wjazd placi sié 750rupi(obcokrajowcy) i 20rupi(tubylcy), jak sie pózniej dowiedzielismy w jednej knajpie, 10 lat temu placilo sié 10rupi od glowy, niezaleznie od rasy, koloru skóry itd. Droga przyjemnosc jak na Indie ale warto bylo. Wiekszosc kafejek w okolicy TajGanj, gdzie byl nasz Saii Palace mialo tarasy na dachach i czésto widzielismy zabawne zdjecia widoku z takiej restairacji. Okrutnie wyzoomowany Taj Mahal zdawal sié byc na wyciágniecie réki klientów jedzách thali- kolejny kicz, którego wlasciciel nie wstydzi sie uzyc zeby tylko dorwac turyste. "Oni naprawde majá nas za idiotów", tlumaczyl amerykanin, który mieszka w Indiach od 12 lat,swamim kasmirskiego sziwaizmu."Po pierwsze-jak to nie mozna nie rozumiec hindi? Po drugie jak mozna placic tyle kasy za nasze uslugi?". Wiékszosc turystów wpada tu z dolarami czy funtami i placi np za riksze 300rupi chociaz droga warta byla tylko 30rupi! Turysta przelicza 300 rupi na swoje i macha réká bo to i tak grosze dla niego. Stád podejscie tubylców do nas takie jakie jest. Widza w nas chodzácych milionerów, którzy dadzá sie wkrécic w dowolny bajer jak dzieci. Wielu z nas nie umie sié targowac a to podstawa jakiegokolwiek biznesu tutaj. "Only 1 000 rupi sir!" krzyczy mi w twarz sprzedawczyk machajác naszyjnikami z kolorowych kamieni. Przygládam sie naszyjnikowi i widzé, ze prawdziwe agaty, ametysty itp ale, ze tysiác rupi?(w london 3tys rupi ale nie tutaj!). Mówie mu: "70rupi max sir!", na co on sié smieje mówiác "imposible!!!", biore do réki naszyjnik i zaczynam zmyslac wybrzydzajác jakosciá kamieni. Po 5 minutach mówié mu: "75rupi maj best prajs", a on co chwile schodzi o setke w dól. W koncu smieje sié na jego "75rupi imposible sir" i odchodzé, nagle wydarza sie cud! Gosc biegnie za mná i krzyczy "OK!" Z 400 rupi, na które zszedl nie widac bylo nadzieji na poprawe i nagle cos niezwyklego-75rs ok! No cóz, nie planowalem kupna chcác tylko zobaczyc co powie ale skoro slowo sie rzeklo to trza dobic targu. Naszyjnik ladny i w Londku za taki na bank okolo 20funtów, wiéc ktos sié ucieszy z prezentu a doswiadczenie z handlu...bezcenne!
Jeszcze jedno chcialem napisac o Agrze, a mianowicie póznym popoludniem rikszarz zabierze Cié na tyly Taj Mahal, skád mozna podziwiac ten "cud swiata" w kolorach zachodzacego slonca nad rzeká Yamuna. Owszem niezapomniane przezycie! Jest Taj, przed nim rzeka a przed rzeká ogrodzenie z drutu kolczastego i tona smieci! Ten romantyczny widok umili sciezka dzwiékowa z folkowá muzyká graná przez lokalne dzieci pt "one rupi sir, give me one rupi sir!!". Oczywiscie ten magiczny zakátek jest odwiedzany przez mase turystów i cala groteska tej sytuacji w pigulce jak dla mnie obrazowywuje Indie...

Benares

Kolejnym miejscem na naszej liscie jest Waranasi lub Benares-jak kto woli. 14 godzin na sypialnianej pólce w wielkim pociágu gnajácym z Jodhpur do Waranasi. Bylo nawet dosc czysto i wygodnie, duzo wygodniej niz na autobusowej "pólce" ale za to o wiele glosniej bo tubylce nie rozwineli jeszcze zdolnosci rozmawiania umiarkowanie cicho. Najlepszym miejscem do spania wydaje sié lezanka na samej górze czyli trzecia. Najnizsza to miejsce przesiadywan podróznych i co za tym idzie srodkowa tez, bo musi byc zlozona aby ci z pierwszej mogli siedziec wyprostowani. Na samej górze nikt nie przeszkadza, i chalas jakby troche mniejszy. W poludnie dojechalismy do celu. Benares to jedno z najstarszych miast na swiecie, co widac po chaotycznej architekturze, wáskich, syfiastych alejkach i wielkich krzywych drogach pelnych Chaosu. Miasto ma okolo 3 miliony mieszkanców i jest jednym ze swietszych miast Indii, znane przedewszystkim z ghatt nad Gangesem wokól których toczy sié zycie religijne. Rankiem mozemy tu zobaczyc joginów, wieczorem odprawiane sá dosc spektakularne rytualy i puja. Na pierwszy rzut okiem ghatty nie zrobily na mnie tak wielkiego wrazenia(znowu ten syf i naganiacze) ale kiedy wieczorem zatrzymalismy sié przy rytualnym paleniu zwlok-to bylo cos..Kilka stosów, na których lezá martwe ciala, wokól nich chodzi czlek ubrany w biale szaty i odprawia ostatnie modlitwy. Podchodzi rodzina zmarlego i robiá sobie z nieboszczykiem ostatniá fotke. Nastepnie trzech nastolatków w jeansach i amerykanskich t-shirtach podpala stos-bédá oni dogládac ognia przez nastépne 3 godziny bo tyle mniej wiecej zajmuje spalenie jednego czleka(made in India, amerykanin czy europejczyk zapewne palilby sié dluzej "pachnác przy tym nieco inaczej...). Dla nas, którzy wychowalismy sié w innej kulturze jest to dosc szokujácy widok. Na stosie obok widac wystajácá nogé ociekajácá tluszczem i kosci a dym okadza wszystkich wokól niosác zapach palonego miesa. Ok, wystarczy na dzis tego dance macabre. Wracamy do hotelu w milczeniu idác wzdluz Gangesu nadal czujác na sobie zapach smierci, smród naszej ziemskiej tymczasowosci, o której zbyt zadko przypomina nam zachodnia tradycja. Tutaj w Indiach smierc nie jest tematem tabu. Czuc já na kazdym rogu ulicy i nie jest ona upiékszana, czy chowana pod dywan zwany hospicjum. Pewnie dlatego kiedy nam turystom zbiera sié na wymioty podczas tutejszego "pogrzebu", hindusi ze spokojem przygládajá na wpólspalonym cialom, przewracanych przez zartujácych do siebie pod nosem nastolatków.
Jedná z hippi tradycji w miescie Sziwy jest zapalenie skréta z sadhu na ghatach kremacyjnych i wpatrujác sié w ogien dac sié poniesc glebokiej medytacji. Na drugi dzien jakos latwiej jest przyjác ten caly spektakl transformacji, trzeciego dnia jeszcze latwiej...
Od kumpla, który wlóczy sié po swiecie(Piotr aktualnie jest w Iranie) dostalem namiary na Polaka zyjácego w Waranasi od 20 lat. Leon, bo tak ma na imié nasz rodak ma 24 lata i spédzil tu wiekszosc swego zycia co dosc latwo zauwazyc po jego wyluzowanym sposobie bycia. Plynnie mówiác w hindi, denerwuje wielu hindusów biorácych go za turyste. Znajác jézyk i lokalne obyczaje jest poza zasiégiem naciágaczy, i zródlem wielu ciekwych refleksji nad zyciem tutaj. Jak mówi, w Benares nie ma specjalnie atrakcji turystycznych do zobaczenia. Chodzi tu raczej o zatrzymanie sié i wczucie w klimat. Pomagajá w tym spacery wzdluz ghat czy jaranie ziola nad rzeká. Benares daje równiez wglád w atmosfere chaotycznego i prawdziwie indyjskiego Uttar Pradesh.

Sarnath

Kilkanascie kilometrów od centrum Benares znajduje sié jedno z czterech swiétych miejsc dla buddyzmu: Sarnath-park jeleni gdzie Buddha wyglosil pierwsze kazanie, wprawiajác tymsamym w ruch kolo dharmy. Miejsce, w którym podzielil sié swoim wgládem w nature cierpienia jest zaznaczone wielká stupá. Obok znalezc mozna równiez ruiny swiátyn i klasztorów,które tutaj kiedys staly, glównie za sprawá nawróconego na buddyzm króla Assoki. Kilka grup buddyzmu ze szkól koreanskiego zen, sri lanki i tajlandii odprawialo wokól stupy swoje rytualy oddajác tym samym czesc nauczycielowi, który zapoczátkowal nauki diamentowej drogi. Wokól panowal spokój, min za sprawá zielonej przestrzeni i piéknych drzew-super odmiana po betonowej dzungli! Zapomnialem chyba wspomniec, ze od kilku dni podrózujemy z Kevinem przygarnietym w Agrze. Mlody archeolog, który wlasnie skonczyl studia w UK i niedawno wrócil w swe rodzinne francuskie strony ale tylko na krótká chwile by ruszyc na miesiác w Azje. W miédzyczasie Kot Adam zmagal sié z dziwná sraczká, której towarzyszylo znaczne oslabienie. Co prawda sraczka méczyla nas wszystkich ale Kota polubiala jakos szczególniej. Siedzimy wlasnie przy sniadaniu, wieczorem mamy pociág do Gayji skád ruszamy do Bodhgayi-najswietszego miejsca buddyzmu. Ostatnie godziny w Benares, ostatni skrét na ghatach i ostatnie "ognisko" na rzeká...

piątek, 19 listopada 2010

„Niech cały świat myśli, że jesteś szalony czyli do Indii za 30 dolarów”


Edward ‘Edi” Pyrek „Niech cały świat myśli, że jesteś szalony czyli do Indii za 30 dolarów”

Wydawnictwo Pusty Obłok, Warszawa 1992, 280 s., 11,3/16,3 cm, wydana w miękkiej okładce.


Znalazlem mocno zniszczoná , malá zóltá ksiázke w naszym guest housie w Agrze. Ksiázka po polsku i w dodatku taka perelka...Ktokolwiek já tu zostawil-bóg zaplac! Co prawda dosc nieaktualna jesli idzie o czésc poradnikowá ale wartosc sentymentalna-bezcenna. Jesli ktos chce já dorwac to trza jechac do Indii(za 30 baksów ofkors!), konkretnie do Agry i tam na Taj Ganj pytac o "Sai Palace"-Saibabowski tani hotelik z widokiem na Taj Mahal. Jesli tam trafisz to pliss daj znac ;)

Edi Pyrek to postać znana w warszawskim świeci podróżników, pedagog, popularyzator podróży z plecakiem po świecie i tzw. turystyki kwalifikowanej. Przewodnik, który wam dziś polecam, powstał na bazie wielu podróży Pyrka, opisuje abc podróżowania, zasady trekkingu w Azji i następujące kraje: Indie, Iran, Pakistan. Przewodnik zawiera wiele map i praktycznych informacji, które niestety się już zdezaktualizowały. Braki w aktualności rekompensuje czytelnikowi opis przygód w odwiedzanych miejscach oraz ładnie opisane wrażenia z podróży. Nasz autor jest zwolennikiem tzw. północnej drogi do Indii via Moskwa.

Edi Pyrek to człowiek nietuzinkowy, by to pokazać wystarczy tylko napomknąć, że będąc w Pakistanie zapisał się on do obozu treningowego mudżahedinów czyli inaczej mówiąc wojowników prowadzących partyzancką wojnę z Rosjanami w Afganistanie – jak wiemy, to ugrupowanie o pakistańskim rodowodzie przerodziło się później w afgańskich Talibów. Niektórzy mogliby z przekąsem zauważyć, że to kolejna polska, po Radku Sikorskim, postać zaangażowana w wojnę o niepodległość Afganistanu. Nie będę rozpisywała się na temat przeżyć Ediego Pyrka wśród mudżahedinów, aby nie być posądzonym o propagowanie terroryzmu – od czego jestem zawsze daleko. Zachęcam jednak do podróżowanie w nieznane i dalekie kraje, nawet jeśli na pozór wydają się one nieprzyjazne. Zresztą i sam Pyrek ma sporo dystansu wobec tego epizodu, co każe mi przypuszczać, że i on nie byłby zadowolony, gdy ktoś go posądził o popularyzację tego ruchy.

W książce, jest też zawarta jedna cenna wskazówka, dla każdego szalonego podróżnika, mianowicie trzeba mieć mamę, która wszystko rozumie – nawet jeśli znajomi wciąż się pukają w czoło, to z taką mamą możemy robić swoje. Zatem podróżnicy, kochajmy nasze mamy.

PS. Interesującym byłoby poznanie stanowiska, jakie ma Edi Pyrek na posiadanie żony.


ze strony: http://bibliofilpostmortem.wordpress.com/2008/01/25/edi-pyrek-do-indii-za-30-dolarow/

poniedziałek, 15 listopada 2010

travelblog in inglisz...



Adres do bloga z naszej podrózy po angielsku, prowadzony przez rishikota: http://pharkie.travellerspoint.com/

Mcleodganj-Amritsar-Jaipur-Pushkar...

Jestesmy juz pustynnym Rajastanie! Mam troche notek do nadrobienia...Ostatnie dni w Mcleod Ganj minely bardzo sympatycznie i zal bylo sie rozstawac. Poranki spédzone z lamá i Nilsem, poludnie na blogim lenistwie, popoludnie zajmowaly nam angielksie konwersacje z Tybetanczykami, a wieczorami ogládalismy filmy i spotykalismy sié z naszá paczká. Przywilejem bylo zobaczyc tutaj w "malym Tybecie" film pt. "7 lat w Tybecie":

Inny film godny polecenia to "Darjeeling Limited":


Wyjezdzalismy w srode rano razem z czésciá naszej zalogi. Cala nasza ekipa spotkala sié o 8 rano na wczesnym sniadaniu w ulubionej knajpce "Gyaki" aby nas pozegnac. Postanowilismy ponownie lapac stopa, tym razem do stolicy dumnych Sikkhów-Amritsar w Punjabie. Dwie druzyny- ja i Kot, druga to Charles, Driva i Alfie. Ruszylismy z Kotem o 9 jeepem do Dharamsali i stamtádbardzo zawirowaymi drogami z masá ciekawych ludzi do stolicy Punjabu. Jechalismy glównie ciezarówkami, które od zewnátrz i od srodka przypominajá swiátynne muzea na kólkach. Tradycyjnie zatrzymywalismy sié na chaj i dalej w droge. Nie obylo sié bez zapalania kadzidelek przed mini oltarzykami w kabinie kierowcy. Po rytuale pudzji nastépywal rytual palenia haszu. Mocno zrelaksowani nasi ostatni kierowcy podrzucili nas pod samá Zlotá Swiátynie, która czyni Amritsar celem wielu pielgrzymek Sikków i atrakcji turystycznej innowierców. Zmeczeni calodniowá podrózá znalezlismy pokój i zasnelismy jak dzieci. Na drugi dzien z wynajétego pokoju przenieslismy sié do darmowych "apartamentów" swiátynnych, które goszczá tysiáce pielgrzymów. Nie bylo lekko ale znalezlismy dwa wolne lózka(jak sié pózniej okazalo póltorej lózka), zostawilismy graty za sobá ruszajác boso i z nakrytá glowá na eksploracje slynnej swiátyni. Piékna architektura, spokój wody otaczajácej Zlotá Swiátynie, zimnawe marmury w ten gorácy dzien-wszystko razem wplywalo kojáco na nasze oczy i ducha. Wokól lad i porzádek;nad wszystkim czuwajá wojowie, którzy bardzo powaznie podchodza do swoich obowiázków. Amritsar dla Sikków jest tym czym Mekka jest dla Muzulmanów totez wokól mnóstwo dumnych brodatych twarzy z róznokolorowymi turbanami na glowie plus mniejszy lub wiekszy miesz u boku. Ci Indiance wygládaja na takich co sié umiejá skrzyknác i cos razem zrobic-myslelismy sobie obserwujác zorganizowanie tubylców. W jednym z budynków przynalezácych do kompleksu swiátynnego jest hala, gdzie kazdy dostanie darmowe jedzonko. Zwyczajem tutejszym jest, ze kazdy Sikkh niezaleznie od pozycji spolecznej ma obowiázek pomóc w przygotowywaniu posilku dla pielgrzymów. Równiez sluzenia im i sprzátania po nich. Tak wiéc napelnilismy swe brzuchy granic mozliwosci przepysznymi potrawami lokalnej kuchni(latwo poznac smak potrawy przyrzádzonej z sercem). Zmywac jak gosciom jest nam zabronione hehe. Sama Zlota Swiatynia jest dosc mala i znajduje sié na srodku malego jeziorka(polecam sprawdzic video na you tubie: golden temple, amritsar). Ciágle dostawalismy od tubylców jakies drobiazgi. A to ciasteczko a to 10 bananów...Pomimo tylu zagranicznych turystów w Indiach nadal jestesmy rodzynkami w wielomilionowym tlumie hindusów. W trakcie zwiedzania swiatyni okazalo sié, dlaczego ciágle nie spotkalismy naszej ekipy, ktora w szalonej chwili spontanicznosci ruszyla do...Kashmiru! Postanowilismy na nich dluzej tutaj nie czekac i kupilismy bilet na nocny autobus do Jaipuru-stolicy pustynnego stanu Indii, Radzastanu. Oto notka z tamtej nocy:

nocny trip amr-jaipur

-zycie jest niesamowite, nawet kiedy takim nie wydaje sie byc. Zdumiewajace ile kilometrow trzeba przejechac aby sobie to ponownie uswiadomic. Rozlozeni w autobusowym pudlke gnamy w kieruniku rajastanu pijac cidera (8% alk). Jestesmy w tej dziwnej szufadzie pelniacej funkcje jadacej sypialni. Przed nami 900km drogi. Naszá sypialniá mocno rzuca, za oknem nocne zycie matki India i jej dzikich pustkowi.. kupujac orzeczki na ostatnim postoju dostalem chyba przez pomylke male zawiniatko z tajemniczym proszkiem. Mamy tez dobra porcje haszu-tuteszy patron podroznych...W sumie nie liczác brudu i mocnych zarzucan przy kadej dziurze w drodze mamy tu jak u pana boga za piecem. nawet kibelek pod reká, wystarczy odsunác okno i...celowac w mijane ciezarowki. zyc nie umierac! W radio wolnosc cala noc leci dzis deep forest...

Nie trudno poznac kiedy dojechales/as do "rózowego miasta" -budzisz sié z piaskowym kurzem w kazdym mozliwym miejscu swego ciala. Do tego sloneczny zar(jest polowa listopada, w lecie srednia wypada okolo 45 st C, max 50 stC) oznajmia, ze dotarles w indyjskie tereny pustynne. Indie to codzienne niespodzianki, np autokar którym tu dotarlismy slono kosztowal a mial byc luksusowym pojazdem dla zachodnich turystów...kiedy budzisz sie szczelnie pokryty piaskiem, obity podrzucaniem "spiácej szuflady" zastanawiasz sié jak musi wygladac lokalny autobus. No cóz, najtrudniejszy jest pierwszy miesiác aklimatyzacji, dalej bédzie tylko ciekawiej:) Szukajác taniego pokoju spotkalismy bardzo sympatycznego riksiarza Rafika, który zawiózl nas do calkiem przyzwoitego hoteliku "pink city"(przyzwoitego na standardy indyjskie, nie europejskie!). Rzucilismy plecaki, szybki prysznic(oczywiscie zimny!) w mini lazience za recepcjá i dalej na podbój miasta! Rafik zaoferowal nam swoje uslugi turystyczne i tak za 350rs w ciágu okolo 8 godzin pokazal nam mase ciekawych miejsc w 15milionowym Jaipurze. Zawiózl nas najpierw do najwiekszego na swiecie kalendarza slonecznego(na liscie swiatowych zabytków), palac maharadzy, fabryke ciuchów(farbionych naturalnymi barwnikami z warzyw,przypraw i kwiatów), ulice sklepów jubilerskich, swiátynie slonca na wzgórzach poza miastem i kilka innych miejsc. Na drugi dzien jego brat zabral nas do gigantycznego Amber Fort równiez na wzgórzach otaczajácych plaskie miasto. Forteca robi wrazenie swoim rozmiarem, same wnétrza dosc puste. Do fortecy mozna dojechac na sloniu za jedyne 900rs! Po "zaliczeniu" fortu powoli wracalismy do centrum brudnej metropolii na popoludniowy autobus do Pushkar na coroczny festiwal wielbádów. Jesli ktos z Was lub waszych ziomków rusza do Radzastanu, polecam jeden dzien z bardzo pomocnycm Rafikiem w Jaipurze(nieobédzie sié bez poznania kilku jego znajomych, którzy bédá chcieli wam cos sprzedac:). Z Jaipur wzielismy 3 godzinny bus do Ajeemr i dalej pól godziny busem do Pushkar. Podróz busem jest dobra na czytanie ksiázek(koncze powoli "tybetanská ksiege zycia i umierania"-polecam jako swiétne wprowadzenie do buddyzmu, Sogyal Rinpoche), medytacje czy jak w przypadku Kota gre w szachy na iphonie.
Wreszcie przybylismy do tego piéknego miasta Pushkar, które slynie z uroczego jeziora i corocznego festiwalu wielbládów(trwa 8 dni i jest glównym zródlem dochodu z turystyki dla miejscowych). W tym roku wpadlo az 50 000 wielbládów! Nasz nowy znajomy Victor(francuz) objasnia wlasnnie Adamowi co warto zobaczyc w okolicy, czekajác na sniadanie (12 w poludnie) w tym malym hoteliku "seventh sea". O malo nie wyládowalismy w obskurnym namiocie na dachu hotelu, ktorego wlasciciel przekonywal nas o niemozliwosci znalezienia niczego innego w tym okresie. Jedná z regul, która swietnie sié sprawdza w podrózy po Indiach-nigdy nie warto brac pierwszego lepszego noclegu, mimo najszczerszych przekonywan o braku miejsc gdzie indziej, powodzi, zamknietych drogach i grasujacych w miescie dinosaurach. Niestety ale po spotkaniu tak wielu "pomocnych" szybko pojawia sié nawyk braku zaufania. Z jednej strony jest garstka ludzi z sercem w réku ale giná oni w tlumie krétaczy i profesjonalych naciágaczy.
W Pushkar planujemy zostac na 3 noce. Czesc naszej ekipy ma tu dojechac, w tym Rob na nowo zakupionym motocyklu. Fantastycznie byloby ich zobaczyc w ciágu najblizszych kilku dni, szanse sa male ale mamy nadzieje, ze sie sprézá. Nas powoli zaczyna naglic czas, zostalo nam 6 tygodni i chcemy jeszcze zobaczyc Agre, Varanasi, Bodhgaye w najblizszych dwóch tyg. zanim ruszymy do Nepalu. Wyraznie teraz widac, ze przyjazd tu na krótszy czas troche mija sie z celem. Plany zmieniaja sié co 5 minut i duzo zalezy od momentów spontanicznej kreatywnosci. Kto wie, moze zostaniemy na dluzej w przyplywie takiej wlasnie chwili... cdn.

wtorek, 9 listopada 2010

notka z Mcleodganj

Nadchodzi czas naszego wyjazdu z tych spokojnych "tybetanskich" wzgórz. Planowo mielismy zatrzymac sie tu tylko na kilka dni, w realu wyszly dwa tygodnie blogiego lenistwa. Milo jest tak dryfowac bez szególnych oczekiwan czy harmonogramu. Rutyná byly jajka gotowane w czajniku i domowej produkcji chleb-sniadanie mistrzów, które co rano przyzádzal lama Gelek(czésto przy muzyce pink floyd, the doors czy boba marleya, którá puszczal Nils). Wieczorami spotykalismy sié przy butelce rumu"xxx boxer" by kontemplowac dharme i techniki oddechowe. Lama pil tylko gotowana wode...Rozmawiajác o mniej lub bardziej duchowych doswiadczeniach lama stwierdzil,ze jestem inkarnacjá lamy i powinienem sie lepiej wglebic w buddyzm. Kilka dni pózniej przebral mnie za mnicha i urzádzil sobie fotosesje moim aparatem, majác przy tym niezly ubaw. Po foto sesji stwierdzil,ze na drugi dzien trzeba mi kupic buddyjski "garniak". Latwo bylo wyczuc, ze lama cos knuje. Najpierw sprawil mi wypasioná male, którá caly tydzien piescil blogoslawienstwami. Teraz wyskoczyl z kupnem buddyjskich szat(dharma robes). Ok, w koncu mottem tej podrózy jest "poddac sié temu co sie dzieje" to niech tak bédzie. W ten dosc zaskakujácy sposób znalazlem sie w "mnisim uniformie" skladajác poklony figurce Buddy, który symbolizuje naszá czystá, nondualistyczná naturá bardziej niz jakiegos goscia sprzed 2500 lat temu. Dostalem nowe imié,które ciágle ucze sié wymawiac a w przyblizeniu znaczy "mádrosc plynáca ze
Wspólczucia". W nowych ciuchach czujé sié wysmienicie. Okazaly sie one bardzo wygodne i o dziwo zaskakujáco praktyczne na tutejsze warunki. Spytalem Rinpoche jak to z nimi jest, tzn moge je nosic nie bédác mnichem? Nils stwierdzil, ze dostajác blogoslawienstwo od Khenpo oraz biorác trzy schronienia(w jez. tybetanskim: kjab dro(http://pl.wikipedia.org/wiki/Trzy_schronienia) nosic nowe szaty wolno nawet "cywilom", choc nie zadko sié to zdarza. cdn

niedziela, 7 listopada 2010

"The Tank Man"



Bardzo ciekawy dokument o tym jak pewnego razu czlowiek zatrzymal czolg "The Tank Man"(brak polskich napisów)

Oliver Raw-fotograf.

Zapraszam do obejrzenia zdjéc Olivera, z którym ostatnio sié szlajamy po Mcleodganj: www.oliverrawphoto.com Aktualnie realizuje on projekt: "zachodni buddysci w Indiach"-szykuje sié ciekawy material...

środa, 3 listopada 2010

Free Tibet

Zdjécia

Kiedy wrócimy do Londka to zajmé sié porzádna edycja zdjéc-powstanie album, który bédzie dryfowal w cyberswiecie. Póki co wrzucam sredniej jakosc fotki na fejsbuka, jesli ktos ma ochote luknác prosze o dodanie mnie do grona swoich ziomali: Slawomir Latko LaMir

Manali, gdzie trawa rosnie wysoko...

Jedná z atrakcji w Vashisht sá zródla termalne (hot spring).Dwa baseny z taká gorácá wodá znajdujá sié w swiátyni(jeden dla kobiet i jeden dla mézczyzn) oraz trzeci w strefie publicznej. Wszystkie 3 sá otwierane kolo 4 rano i zamykane kolo 11 wieczór. Niemal codziennie rano calá bandá przychodzilismy do kompleksu swiatynnego o 5am na poranne kápiele i sesje oddechowe prowadzone przez Rinpoche. Rewelacyjnie jest wstac tak wczesnie gdy na zewnátrz jest jeszcze ciemno i dosc zimno(temp okolo 0st C). Jako, ze wiekszosc czesc grupy mieszkala w Bodh Guest House, nawzajem wywlekalismy sié z lózek o tej bestialskiej porze. Wstac bylo trudno wiekszosci z nas ale jak tylko weszlismy do niemal wrzácej wody, spogládajác w gwiezdziste niebo zapewne kazdy z nas chyba czul magie te chwili...a kiedy doláczal do nas Lama Gelek w drugim basenie poza swiátyniá te zaczarowane chwile rozciágaly sié w nieskonczonosc przy dzwiekach Vajra Guru mantry spiewanych przez mnicha.
Lame Gelek polubielismy od pierwszego spotkania w Rainbow Cafe. Jego wielki umsiech, tak serdeczny i szczery nie da sie zignorowac. Za kazdym razem gdy go spotykalismy, zagadywal i smial sie sprawiajác wrazenie, ze znamy sie cale lata. Jak wkrótce sié okazalo Lama przeszdl wieloletni trening w Tybecie studiujác 15 lat filozofie, wiele technik medytacyjnych plus 6 letni etap zaawansowanej medytacji( na 6 lat mnich siedzi w medytacji z przerwami na posilek i toalete, jak mówil Lama: "pierwszy rok myslalem, ze umre, i na przestrzeni nastepnych kilku lat rzeczywiscie umarlem."). Jaki mówi Rinpoche, który z nim nieustannie podrozuje od 2 lat: "lama ego umarlo podczas tej zaawansowanej techniki, na którá sa gotowi nieliczni. Tylko najwytrwalsi mnisi sá do niej dopuszczani...Sama historia poznania sie Rinpoche(ze Szwecji) z Lama Gelek jest jak z basni. Rinpoche Nils( Tulku Yeshe Trogyal) studiujácy buddyzm od 15tego roku zycia bédác dwa lata temu w New Delhi zostal zaczepiony na ulicy przez tego starszego Tybetanczyka, który twierdzil, ze przyjechal go odnalezc. Lamie snila sié jego twarz wielokrotnie i zostal intuicyjnie pokierowany do New Delhi aby go odszukac. Kiedy Nils go zobaczyl odrazu poczul znajomá energie i tak starzi znajomi z poprzednich wcielen odnalezli sié po wielu latach. Od tego dnia sá nierozláczni.
Wracajác do naszych "magicznych chwil" w Manali niesposób niewspomniec wypadów autostopem do Solang w przepiekná scenerie niczym z "Wladcy Pierscienia". Autostop w Chimachal Pradesh okazal sié najciekawszym sposobem podrózowania. Pierwszy pojazd z wolnym miejscem zatrzymuje sié i bierze nasza paczke na przejazdzke tygodnia. Zalapalismy sie na tyl pick upa, który zasuwal dokladnie w naszá zaplanowaná lokalizacje-dolina Solang. Rob, Charles, Antonio(z Kanady) Afie, Adam i ja surfowalismy na pace krzyczác za Robem "jai sri sat guru maharadz ki?- jai!!!" co wzbudzalo zainteresowanie mijanych tubylców. W dolinie Solang, czesc brygady rzucila sie na skaly aby wypróbowac swe pajécze umiejétnosci. Zeby uaktywnic moce Spidermana obowiazkowo charas! Jak stwierdzil Antonio palenie haszu sprawia, ze cala uwaga i nieuswiadomione moce skupiajá sié na tym jednym momencie. Rzeczywiscie palenie tutejszego haszyszu w malych dawkach relaksuje cialo, wycisza malpi umysl i wyostrza uwage. Któregos dnia po obsciskiwaniu glazów(ja z Kotem glównie obsciskiwalismy aparaty fotograficzne) wybralismy sié do swiátyni Shivy! Wyobrazcie sobie oltarz u podnóza wysokiego, aczkolwiek malego wodospadu. Jego woda uderza na lingam otoczony joni, które symbolizujá min. méskie i zenskie narzady plciowe. Aby sié dostac do tego oltarza i otrzymac swiety prysznic idzie sie boso wysokimi schodami, które sá pokryte sniegiem i lodem: auuuuuu... U podnoza schodów do oltarza kilka jaskin jest zaaranzowana na jednopokojowe mieszkanka Bab(sadhus),którzy opiekujá sie swiatyniá. Tam tez udalsimy sié nieco odmarznieci na rozgrzewajácy kubek od Baby. Napój przypominal slodka zupe mleczná z ryzem na spodzie. Bardzo smaczne bo bardzo cieple! Jak tylko Baba upewnil sie, ze kazdy sie nasycil poprosil pomocnika o przyniesienie "récznego pianina"(nie znam nazwy tego instrumentu ale nazwalem go recznym pianienem bo trzeba machac tylem intrumentu zeby gralo-popularny instrument wsród wielbicieli Kriszny). Baba zagral kilka kawalków, wréczajác nam wczesniej faje i zdrowá dawke charas co bysmy sié lepiej wczuli w klimat swiátyni. "Réczne pianino" szybko przejál Rob, grajác i spiewajác stare sankskryckie numery podczas gdy fajka pokoju krazyla wokól sluchaczy...co tu duzo mówic, przez nastepne kilka godzin tylko "haszysz, baby i spiew". Rob tak sie rozkrécil,ze nie mógl przestac spiewac(wogóle nie palil tym razem) i nie wiedzielsimy jak mu powiedziec, ze slonce chyli sie ku zachodowi a przed nami dluga droga w dol doliny i dalej godzina autostopem. Rob stwierdzil, ze zostaje kiedy Baba zaczal go uczyc innych górolskich nut. My ruszylismy wolnym krokiem w dól(szybkim krokiem na zlodowacialych schodach po tylu dawkach mocy raczej ciezko) i bédác w polowie drogi nagle cos mignelo nam kolo uszu: to Rob pédziwiatr zasuwal na niebianskich dopalaczach, przeskakujác wszystko i wszystkich jak ta lania gnajaca przez urodzajne láki..Bylo slychac tylko gwizd i zlowieszczy rechot Rob'a krzyczacego za siebie: ostatni béda pierwszymi! Ja z Kotem wrzucilismy 5 bieg jak tylko skonczyl sie lód i wyminelismy Robercika, który obsciskiwal jedno ze swoich ulubionych drzew. Reszta ekipy z tylu mówi cos o ostatnim wspinaniu na co my zegnamy sié szukajac drogi w strone Manali. Szybko zabieramy sie na pake malej ciezarówki i wracamy do Vashisht razme z grupá robotników-wspólpasazerów.
Kilka dni pózniej zebralismy nasze manele, zaplacilismy za pokój;oczywiscie okazalo sié, ze trzeba doliczyc podatek, o którym wczesniej nie bylo mowy i kase za papier toaletowy, który naiwnie wliczylismy w koszt pokoju. Jesli bédziecie kiedykolwiek w Indiach polecam wczesniej dokladnie sie umówic aby nie pasc ofiará podatku "jelenia"itp.
Do Dharamsali postanowilismy jechac stopem zachéceni dotychczaswymi doswiadczeniami. Okazalo sié poraz kolejny, ze ten sposób podrózowania jest najlepszy z kilku powodów:
1.poznajesz lokalnych ludzi
2.szybciej niz bus
3.wygodniej niz bus-wole siedziec z tylu na pace niz w sciskac sie w zatloczonym autobusie
4.niskie koszta- okolo 0 rupi..i bez podaktu jelenia(jak na razie)

Zamiast wystawiac kciuk lepiej jest klepac po glowie niewidzialnego psa, jesli chcesz dac hindusom do zrozumienia, ze potrzebujesz LIFT(nie wiedzá co to hitchhike czy autostop).

Widoki po drodze do Mandi byly powalajáce: gigantyczne przepascie, wielkie rzeki, góry(niektóre pokryte sniegiem, inne dzunglá)i wodospady. Czulem sie jak Indiana Jones w filmowej opowiesci! Do Mandi(miasto w polowie drogi) nie mielismy zadych problemów z lapaniem okazji. Pierwszy pojazd z wolnym mijescem zabieral nas przed siebie. Niestety z Manali wyjechalismy dopiero w poludnie(dlugie pozegnania) i w Mundi bylismy tuz przed zachodem slonca. Do tego kazdy przejezdzajácy hindus dawal nam do zrozumienia, ze jedzie tylko "za róg". Podjechal autobus...i wsiedlismy:( Zatloczony bus wlókl sie 4 godziny do Dharamsali i dojechalismy po 9pm. Malo kto wie, ze Dalaj Lama nie rezyduje tutaj lecz w malej miejscowosci 8km od Dharams. o nazwie McLundganj. Tam dojechalismy taksówka i uderzylismy do kafejki "Carpe Diem", gdzie czekaly na nas Ebba i Driva. Dziewczyny wyjechaly busem z Manali o 9.30 rano tego samego dnia. Przed nami dojechal tu równiez Rinpoche z Lamá, z którymi przyszlo nam sásiadywac w tym samym hotelu.
Mielismy w planach zapisac sié tutaj na jakis kurs buddyjskich ale skoro Rinpoche Nils-chodzáca encyklopedia buddyzmu i swietlisty Lama mieszkajá tuz obok...Do tego zajeciá z Nilsem czésto odbywaja sié przy piwie i na wesolo! Tak nasza przyjazn z nimi i wiedza o buddyzmie zaczela sié poglebiac...

czwartek, 28 października 2010

Manali-Vashisht

Spédzilismy tydzien czasu w miejscowosci górksiej Manali, a wlasciwie w wiosce, która do niej przynalezy- Vashisht. Tutejszá okolice mozna podzielic na trzy glówne miejsca-dzielnice: centralne Manali(bary, restauracje, dworzec autobusowy, hotele), Old Manali(zabytkowa czesc miasta w odleglosci okolo 8 km od glównego Manali) i Vashisht gdzie zjezdzajá sie backpakersi, hipisi, i wszelkiej masci podróznicy szukajacy charasowego klimatu. Charas to tutejsza odmiana haszyszu, nielegalnego a jednak wszechobecnego. Charas(czyt. czaras) palá tu mlodzi i starzy; swieci i swieccy. Szukajác pokoju na wstépie slyszysz, jakie uzywki gospodarz ma do zaoferowania(najpopularniejszy jest hasz, ganja i opium). Szybko dowiedzielismy sie, ze najlepiej kupowac od Baby-swietego méza, który mieszka w górach i schodzi do wioski tylko aby odwiedzic swiatynie. Takich Bab jest tu sporo i latwo ich rozpoznac po glebokim spojrzeniu i skromnej szacie w kolorze ochry typowym rowniez dla swamich. Nie posiadaja oni zadnych dóbr materialnych poza prostym ciuchem, miská zebraczá i kijkiem. Wielu takich sadhu zyje w wysokich Himalajach, medytujac latami w jaskiniach i schodzá tylko raz na kilka lat kiedy jest jakies wielkie swieto.
W Vashisht spotaklismy równiez Tybetanskiego Lame i towarzyszácemu mu Rinpoche ze Szwecji. Szybko sie zakumplowalismy i poznalismy innych ludzi z naszego Bodh Guest House. Wysmienita mieszanka charakterów: Ebba(córka Rinpoche), Driva(mloda szwedka studiujáca tu buddyzm), Charles( Anglik z urodzenia dorastal w róznych stronach Europy), Adam (ze Szwecji, w Indiach poraz czwarty-tubylec, który przypomina mi bardzo mlodego Osho stád nadalem mu nowa ksywke: Rajnesz), Alfie(ten mlodziak przytargany z Riszikeszu) i Rob- najbardziej niesamowity czlek jakiego do tej pory spotkalem(moze oprócz Lamy). Rob to 27letni amerykanin z Pólnocnej Karoliny, który zjechal polowe swiata dzialajác duzo róznych dziwactw. W Indiach poraz n-ty, przylecial glównie po wspinaczke. Nie wiem jak go opisac, zeby choc troche przyblizyc jego dziko-pokojowá nature...czlowiek zywiol a jednoczesnie pelen spokoju. Ciágle mierzácy sié z naturá. Skrzyzowanie wojownika Castanedy z DalajLamá haha. Z wygladu przypomina Jezusa z "Pasji"-zrobilem mu mnóstwo zdjec w kilku z posród jego niezliczonych wcielen... cdn

ogloszenia parafialne

Dojechalismy do McLound Ganj, gdzie przebywa Dalaj Lama. Ulice pelne buddyjskich mnichów i Tybetanczyków(wiekszosc przybyla pieszo setki kilometrów przez Himalaje). Zostaniemy tu na jakis czas, wiec wkrótce opisze co dzialo sié w magicznym Manali i droge autostopem przez Chimachal Pradesh. Pozdrowienia! Hari Om:)

czwartek, 21 października 2010

Chandigardh-Kalka-Shimla

Chandigardh-pierwsze miasto z sygnalizacja swietlna na drodze.


W drodze do Chandigardh poznalismy Mohita, który podrózowal z kumplem do tego samego miasta co my. Kiedy na dworcu rzucila sie na nas banda taksiarzy, chlopaki z busa pomogli nam sié od nich uwolnic i wzieli nas do siebie w gosci. I tak znalezlismy sié w jednopokojowym mieszkanku w 6 osob plus koledzy kolegów. Fajnie spedzic noc z tubylcami i zobaczyc realia zyciowe studentów w Indiach. Jeden niewielki pokój z malá scianká wydzielajácá cos co przypominalo kuchenke. Kuchenke bez wody, gazu czy stolu...ale jest. W rogu pokoju materac zaznaczal miejsce spoczynku, pelniác równiez fukcje sofy i stolu. Szafka i kilka wiszácych pólek, na których byly ksiázki i kosmetyki. Podloga kamienna i dosc zimna podkreslala surowosc tego miejsca. Kiedy chlopcy przyniesli jedzenie i piwo zasiedlismy do kolacji zakrapianej równiez ginem, który taszczylismy ze sobá jeszcze z lotniska. "Spróbujcie z sokiem", radzilismy ale tutejsci pijá gin z wodá! Podczas kolacji rozmawialismy o zyciu naszych rówiesników i nie latwo bylo slyszec, w jakich okolicznosciach tutejsi dorastajá. Jakoze Indie maja masakryczne przeludnienie w kazdej dziedzinie zycia, np na 300 wolnych miejsc na uniwersytecie przypada 300 000 kandydatów. Cisnienie jak latwo sie domyslic jest bardzo wysokie. I tak okazalo sié, ze jeden z naszych kompanów studiuje animacje(3D studio max), program na tyle trudny, ze w UK dlatych którzy go znajá czeka wysoko platna praca. Tutaj w Indiach mozesz go znac i nadal mieszkac w warunkach bardzo bardzo skromnych. Kiedy Kot pyta dlaczego nie przylecá do Londynu, w od powiedzi na twarzach naszych gospodarzy pojawia sié zdziwienie i niedowierzanie: "koszt takiego wyjazdu, wlácznie z zalatwieniem wizy przekracza nasze mozliwosci finansowe". Pomimo razácej biedy chlopaki ciágle sié smiejá i patrzá na nas troche jak na kosmitów, którzy niespodziewanie wyládowali w ogródku. Zarty i chichoty sá przerywane czéstymi wizytami pani landlord, która niezyczy sobie halasów. Piékny wieczór czas konczyc bo jutro rano czas nam ruszyc dalej w droge...Piekny wieczór pelen szczerych usmiechów i serdecznosci. Nie da sié ukryc, ze bogactwo ich dobroci przewyzsza nasze zachodnie. Nasza cywilizacja zachodu cierpi biede duchowá, zanik organu bycia czlowiekiem, w tym sensie wiele mamy sié od siebie do nauczenia. Rankiem gdy chcemy zaplacic za goscine pada zdecydowana odpowiedz: gdzie jest przyjazn tam nie ma pieniédzy! Piekne ale chyba nie do konca prawdziwe...
Odstawieni do odpowiedniego busa(do Kalki) ze lzami w oczach zegnam sie z nowymi przyjaciólmi. Do zobaczenia znowu, gdzies kiedys na kolejnej uczcie serc.


Kalka-Shimla i "Gypsy part of train"

Kolejny lokalny autobus i kolejna jazda bez trzymanki(polecam usiásc na tyle gdzie podrzuca najwyzej). Odkád wyjechalismy z Hardiwaru wznosimy sie coraz wyzej. W drodze do Chand. mijalismy pierwsze miejsca zapierajace dech w piersiach. Jeziora otoczone majestatycznymi górami i droga caly czas pnáca sié w góré. Teraz jedziemy do Kalki, skád wezmiemy tzw Toy Train(pociág zabawka)-wysokogórska kolej wáskotorowa, jednak z czterech w Indiach zbudowana przez Korone Brytyjská(rékami indianów) w XIX w. W sumie od zobaczenia dokumentu o tej wyjatkowej koleji(BBC program pt"Great Railway Journeys" czy cos takiego) zaczelismy powaznie z Kotem myslec o dluzszym wypadzie do Indii i o to tu jestesmy z biletami w réku! Niestety kiedy okazuje sié, ze dwa wagoniki drugiej klasy sá juz pelne a rezerwacje na pierwszá klase niemozliwe do zabukowania. No nic taki kawal drogi przebyty, tyle nocy przespanych w zagrzybionych pokojach, nie mówiác o guzach nabitych na tylnych siedzeniach miejskich autobusów jakze teraz mozemy sie poddac? Nie ma takiej opcji! Upychamy sie do mini wagonika zatloczonego juz setká;p hinduskich rodzin usmiechajác sié zyczliwie do zdziwionych pasazerów. Pociág rusza i rozpedziwszy sie do zawrotnej predkosci ok.30km/g mijajác pierwsze urwiska i tunele. Pierwszy tunel i pierwszy szok: indianie krzyczái piszczá w nieboglosy jak tylko pociág wjezdza w tunel. Najglosniej mlodzi nieukrywajac przy tym dzikiej radosci. Trasa ma ponad 100 tuneli a my tylko dwoje uszu...zaczynamy drzec paszcze z tubylcami, ja gwizdze na palcach co wzbudza ogólne zainteresowanie. I dalej do przodu w góry, mijamy wiecej urwisk w dole, których widac wioski i miasteczka. Godzina podrózy i juz wszyscy znajá trzech haole, i namawiajá ich do spiewania boolywoodzkich hitów. Mlode dziewki drá na maksa struny glosowe. Starsze kobitki nie zostajác w tyle ani na moment. Ja dmucham w harmoszke, Kot zasuwa na ukulele a Alfie, Alfie dobrze wygláda. Szybko staje sié on ulubiencem mlodych dziewek, nakreconych jego kréconymi wlosami. W ciágu 6 godzin podrózy pociázek(maly pociág) zatrzymuje sié na 5 stacjach. Szybko robi sié troche wolnego miejsca aby pochodzic(przeskakujác ludzi) wzdluz wagonu rozprostowujác kosci. Kiedy to tylko mozliwe z Alfim siedzimy na schodkach przy otwartych drzwiach. Widok niesamowity! Pod stopami masz kilku setmetrowá przepasc, widzisz pod sobá góry i miasteczka zbudowane na ich sczytach. Im wyzej sié wznosimy tym mocniej chwytam sie zewnétrznych drázków, cialo sié napina pod wplywem pobudzonej wyobrazni. Maly krok dzieli mnie teraz od dlugiego lotu przez te doliny ledwie widoczne tam daleko, daleko w dole. I ciágle w góre, przez kolejne tunele i przelécze. Nie ma drugiej takiej trasy na tej planecie! Podziw dla inzynierów i wszystkich, którzy przyczynili sié do jej powstania(toy train znajduje sié oczywiscie na liscie swiatowych zabytków UNESCO).

Shimla-"malpi disnayland":
Dojezdzamy do stacji koncowej: Shimla! 2,300m npm, wydaje sié jakby to miasteczko bylo na dachu swiata. Slonce chyli sié ku zachodowi przypominajác soczyste mango w soku pomaranczowym. Razem z wysokosciá dosiéga nas zimnawy wiatr a w sandalach i spodenkach. Na stacji szybko namierzyl nas naganiacz wygládajácy jak mlody wódz apaczów. Spokojnym glosem zaproponowal nam odwiedzenie swojego hotelu Uphar(w jez. hindi "podarunek"). Ok, dlaczego nie? 25 minut spacerkiem w góre i jestesmy w centrum Shimli. Uderza nas tutaj czystosc i porzádek. Czuje sié jak w Alpach(tak tez jest nazywany ta czesc niskich Himalaji Himachal Pradesh- Indyjskie Alpy). Trafiamy do hotelu i od razu nam sié podoba! Europejski kibel, ciepla woda, tv, duze lózko i balkon z widokiem na okolice. W nocy te góry oswietlone swiatlem z knajp i domostw oraz lampami drogowymi przypomonalo skrzyzowanie Nowego Jorku z Rzymem. Super wysoko, szkoda tylko, ze balkon byl okratowany chroniác lokatorów przed setkami malp, które tu rzádzá. Cena za pokój tez ok tym bardziej, ze dzielimy na trzech.
Zostajemy w Shimli na dwie noce eksplorujác miasto i jego(jej) mieszkanców. Na pierwszy rzut oka rzuca sié spokój i zorganizowanie. Masa turystów wpada tu w okresie wrzesnia, pazdziernika aby cieszyc sie czystym powietrzem, rzeská wodá(pompowaná na góre przez pompy zainstalowane przez brytyjczyków ponad 150 lat temu!) no i widokami oczywiscie. Relaks, relaks, relaks. Ladujemy akumulatory pierwszego dnia, drugiego idziemy na okoliczná góré, gdzie znajduje sie stara swiatynia dedykowana Hanumanowi(bóg malpa). Spacer w góre zajmuje pól godziny pod ostrym kátem. Na szczycie rzádza malpy-lepiej miec kija, w réce niz np slodycze. Zeby wyrazniej zaznaczyc, ze tu rzádzá maply górole wybudowali gigantycznego Hanumana na wzgórzu. Wlasciwie go wykanczali-nadal stalo wokól niego rusztowanie. Zbliza sié zachód slonca wiéc ruszamy w dól. Alfie(pseudonim artystyczny "Moungly")decyduje sié znalezc nowá drogé powrotná i tak znajdujemy las zywcem wziety z trylogii Tolkiena. Cieple swiatlo zachodzácego "mango" kompletnie nas oczarowywuje. Chwile jak w basniowej opowiesci, ze nie chce sié ruszyc...
Po drodze w dól borykamy sie chaszczem i przepasciami. Wkoncu trafiamy na znany szlak, którym wyszlismy na góre. Powrót do miasteczka na ostatniá kolacje i bierzemy autokar "de lux" o 8.20pm do Manali(dojazd 6am). "delux" jest drozszy od lokalnego busa ale oferuje wygodniejszá jazde. Nie wiele wygodiejsza ale wy.. Ruszamy o czasie i nie mija 5 minut ludzie zaczynajá spawac przez okna! Jeden gostek nie wytrzymal i zygnál w srodku. Kierowca rozpedza sie coraz bardziej a drogi robiá sié coraz kretsze. Juz 3 osoby z glowami za oknem(nie wyjechalismy jeszcze z Shimly wiéc po obu stronach drogi chodza ludzie zastanawiajác sie czemu dzis deszcz tak smierdzi..). Bylem bardzo podekscytowany na poczatku, ze siedze przy oknie od strony urwisk, szybko jednak mialem ochote sie przesiásc zszokowany jak blikso jedziemy przy skarpie! W dole male swiatelka miast inspirowaly wyobraznie do adrenalinowych wizji. Co jakis kawalek sá male bloczki kamienne wskazujáce krawédz ale nie zawsze tam sá. Droga caly czas jest kréta, jest noc a kierowca zasuwa jakby go gonili. Widok zza okna przerazajácy ale jakos ciezko oderwac wzrok. W srodku autokaru leci boolywoodzki film w telewizorze z przed 20 lat, film konczy sié kiedy glówny bohater zabija zlego wpychajác mu w usta kominek od jadácego traktora, aa jeszcze tylko wszyscy tanczá booly dance i pojawiaja sié napisy). Nieco wytyrani podrózá klasy "delux" dojezdzamy do Manali ponad godzine przed czasem. Ze zméczenia zapomnialem pogratulowac kierowcy zero zderzen z rzeczywistosciá. Z bas stajszyn przejmuje nas nowo poznany naganiacz i idziemy spac o 5.30am w Manali!!! cdn...

środa, 20 października 2010

Rishikesh-Hardiwar-Chandigarh

Zapiski sprzed okolo tygodnia(obecnie jestesmy juz w przepieknym Manali)...



Opuscilismy Rishikesh kilka dni temu zrelaksowani, pelni energii i entuzjazmu. Szczerze mówiác pierwsze chwile w tym swietym miescie zrodzily w nas chéc zostania tu dluzej, uciekajác przed dosc mocnymi doswiadczeniami w New Delhi. Tutaj wsród zielonych wzgórz, latwo o duchowá sielanke i spokój umyslu, zwlaszcza kiedy placi sie funtami. Rishikesh znany jest jako stolica jogi od kiedy Beatlesi zajechali tu w 1968r do ashramu Maharishi Mahesh Yogi. Pobyli tu kilka dobrych miesiécy zanim zawiedzeni rosnácymi oczekiwaniami guru(kasa i sex) opuscili to piékne miejsce
nad Gangesem. Miasteczko ma dwa mosty dla pieszych, krów i jednosladów, których klaksony sá jedynym chalasliwym znakiem XXI wieku. Sporo tu zagranicznych przybyszów z róznych stron swiata przybywajácych tu uczyc sié jogi, medytacji, gry na indyjskich instrumentach, tradycyjnego spiewu lub poprostu wyciszenia w dziesiátkach okolicznych ashramach. Jak juz wczesniej wspomnialem latwo tu o rozleniwienie sié w lokalnych kafejkach kulinarnie przystosowanych do zachodnich potrzeb(oczywiscie indysjkie standardy sá dosc rózne od europejskich o czym przekonamy sié w tym kraju na kazdym kroku). W owych kafejkach spotkalismy mnóstwo fajnych ludzi. Jeden z nich Alfie to 18letni anglik, z którym przyszlo nam razem podrózowac. Trzeba zaznaczyc, ze pomimo masy turystów nadal gdziekolwiek sié pójdzie przewazajá hindusi. sporo z nich wpada sié tu zrelaksowac i odpoczác na chwile od miasta.
Sá tez gromadki pielgrzymów, odwiedzajácych setki swiátyn porozrzucanych po miescie a raczej duzej wiosce. Mozna tu równiez zabawic sie w spyw kajakiem solo lub pontonem w osmió w dól rzeki. My plynelismy pontonem co przypomina dosc dzikie rodeo w niektórych miejscach Gangi. Widzielismy kilka grup w wodzie po tym jak fala wywrócila ich pontony. Na szczescie przy tak slonecznej pogodzie kápiel w Gangesie to sama przyjemnosc(wskoczylismy do wody dobrowolnie). Po kilku cudownych dniach i poznaniu fajnej ekipy ludzi zaczelismy sié tu dosc mocno zadomawiac co jest wyraznym znakiem na ruszenie w dalszá droge...Jak to mówiá: "statki sá bezpieczne w porcie lecz to morze jest ich przeznaczeniem". Tak wiéc ruszamy bogatsi w dodatkowego towarzysza w strone Manali w stanie Himachal Pradesh. Latwo powiedziec, trudniej zrobic: na mapie to nie tak daleko a w realiach indyjskich to niemal jak na drugi koniec Europy! I tak busem ruszylismy spowrotem do Hardiwar.
Kierowca busa okazal sié nieodkrytym talentem formuly 1. Zasuwal na pelnym gazie autobusem przypominajácym swiátynie na kólkach. Obrazy przedstawiajáce hinduskie bóstwa tak bardzo ukochane przez tubylców. To samo widac w riksach, samochodach a nawet ciezarówkach przystrojonych girlandami i obrazkami Kryshny, Shivy itd.

W Hardiwarze znalezlismy najochydniejszy pokój z mozliwych na jedná noc. Tanio ale cuchnáco wilgotnie z obrzydliwá "lazienká". Wygláda na to, ze pewni Indyjczycy przywiozujá zero uwagi to czystosci. Nasz "apartament" byl masakrycznie zaniedbany z lazienká na bank nie sprzátaná w tym stuleciu. Za jedná noc zaplacilismy 120 rupi-40 rs na glowe. Punktem kulminacyjnym punktem pobytu w tym ashramo-hotelu byla pobudka o 5.30am grá na bebnach, brzeczalkach i dzwonach przed oltarzem, który znajodowal sie w glównym holu tuz za scianá naszej cuchnácej celi! Zeby bylo smieszniec w scianie byla wielka dziura do tego halasliweg holu. Gospodarze bezlitosnie walili w bebny i spiewali do 6.30am! Najpierw myslelismy, ze sie nam to sni i zaraz sie obudzimy, jednak nie bylo tak latwo. Abstrakcja na maksa haha! Na drugi dzien jedziemy lokalnym busem do Chandigarh, mialo byc 6 godzin a wyszlo 9:) no problem.

W autobusie jak i na zewnátrz zwracalismy na siebie duzo uwagi. Biali o ciekawych rysach i innych wlosach to prosty sposób na wysoká popularnosc tutaj. Mnóstwo ludzi podchodzi i pyta: hello, licz kantry? Hal old, lot profeszon? ken aj hew pikczer lit ju? itd, itp. Nawet motocyklisci na drodze wyciágali réce zeby nas usciskac. Maly
gang motocyklowy jechal za naszym busem do samego dworca zeby tylko zrobic sobie z nami zdjecia. W samym Chandigarh mielismy plana zostac tylko jedná noc, problem w tym, ze nie wiedzielismy gdzie najlepiej sie skierowac. Miasto wygládalo imponujáco nawet nocá. Piéknie zaprojektowane przez francuza Le Corbusier robi wrazenie. Jakkolwiek milo sié patrzy szybko zostajemy osaczeni przez rikszarzy oferujácymi nam drogie lokale. cdn...

niedziela, 17 października 2010

W drodze...rishikesh-hardiwar(1godz)hardiwar-chandigarh(9g),chandigarh-kalka(1godz), kalka-shimla(6godz), jutro prawdopodopodobnie do Manali(11g)

poniedziałek, 11 października 2010

Rishikesh 10.10.10


Dzwieki sitara niczym przyplywy i odplywy fal oceanu swiadomosci.
Przy akompaniamencie tabli piekna hinduska gra i spiewa starozytná rage.
W tle tampura box...Kiedy piesniarka konczy swa opowiesc muzycy prosza o zgaszenie swiatel i wsluchanie sie w melodie wygrywana na indyjskim flecie bansuri.
Na nutach wygrywanych z bansuri resztki zwatpienia odlatuja w gwiezdziste niebo niczym dary ofiarowywane starozytnym bogom. U podnoza himalajow muzyk wygrywa melodie i unosi oczarowanych sluchaczy jak na latajácym dywanie jazni, dolinami skapanymi swietym Gangesem. Jestesmy najpierw samotni i oderwani od Domu niczym grajacy flet, teskniacy za rodzinnymi stronami. W muzycznym uniesieniu nagle rozpoznajemy sié nawzajem. Zamglone lustro zostalo oczyszczone bezdzwiekiem rodzacym dzwieki naszych osobowosci, uwarunkowan, roznic. Muzyka ustaje i w ciszy przypominamy sobie Ducha bez zawartosci a jakze odzianego w dostojnosc. Spokoj bez monotonni, skarb bez ceny...

niedziela, 10 października 2010

New Delhi-Hardiwar-Rishikesh


Opuscilismy New Delhi w czwartek pociágiem do Hardiwar o 3.20pm. Mamy nadziejé, ze nie szybko tu wrócimy. Kupilismy bilety na drugá klase dzien wczesniej w oficjalnym
biurze turytycznym na piétrze dworca, do którego wpadalismy aby okazyjnie sié ochlodzic. Na tym samym pietrzé znajduje sié równiez "refreshemnts room" gdzie za 22rs czyli 30 pensów mozna zjesc bardzo smaczne thali. Thali to zestaw kilku potraw min dhalu(potrawa z soczewicy), cos w stylu warzywnego curry, ryz, cziapati,
odrobina marynowanych warzyw w kolorze czerwonym(zapewne chilli sádzác po ostrosci) i odrobina jogurtu, którego nie jedlismy, nie chcác ryzykowac kontaktu z zimnym produktem mlecznym niewiadomego pochodzenia. Sama knajpa dworcowa wygládala okrutnie
brzydko, brudna z grzybami na scianach i suficie. Okna pokryte syfem sprzed 50 lat ale...jedzenie pyszne i tanie. Za ten sam zestaw placilismy 220rs kolo hotelu, w budzie nie wiele czystszej od tej dworcowej.
Gdy trafilismy na tá dworcowaá stolówké pierwszy raz poznalismy tam bardzo sympatycznego czleka o europejskich rysach, który jak sié okazalo zyje w Indiach od 4 lat. Gdyby nie jasna karnacja nie mozna byloby go rozpoznac jako "zachodniaka".
Siedzial przy stole w brudnych ubraniach w turbanie na glowie. Oczy niczym dwa jeziora usmiechaly sié cieplo do kazdego.
Do tego dlugie wlosy i broda spiéta w malá kulke. Po krótkiej rozmowie okazalo sié, ze pochodzi ze Szwajcarii jednak to w Indiach na ten czas jest jego dom. Pieniádze zarobione w Szwajcarii w ciágu 3 miesiécy wystarczajá mu na 3 lata w Indiach
ale nie ukrywal, ze zyje bardzo skromnie. Zadko porusza sié pociágami choc duzo podrózuje. W przyszlym tygodniu czeka na niego samolot do Tajlandii, jednak stwierdzil, ze chyba pojedzie do Varanasi na swieto Divali a Tajlandie sobie przelozy na inny czas. Zrobilem mu kilka zdjéc i pozegnalismy sié. Spotkanie Bruno bo tka mial na imié bylo chyba najsympatyczniejszá chwilá w New Delhi. Spokój i dzieciéca niewinnosc jaka od niego bila byla równie bezcenna jak kropla zimnej wody w tym piekielnym zaduchu. Gdziekolwiek jestes Bruno: Namaste!

Po 5 godzinnej podrózy pociágiem w kierunku pólnocnym poczulismy ulgé i powiew swiezszego powietrza. Sama jazda byla dosyc méczáca. Bycie zamrozonym w jednej pozycji przez kilka godzin w wagonie pelnym halasu to srednia przyjemnosc ale kiedy
dojechalismy do dworca w Hardiwar czuc bylo nieco nizszá temperature i lekkosc powietrza. Samo miasteczko duz czystsze i mniej szalone w porównaniu ze stolicá. Hardiwar dla hindusów jest tym czym Jerozolima dla Chrzescijan. Glówna droga przebiega równolegle do swietej rzeki Ganges. Mnóstwo tu swiátyn, których nie obejrzelismy zbyt zmeczenie podrozá. Razem z dwójká backpakersów, których poznalismy w pociágu ruszylismy w poszukiwaniu hotelu. Trzeba jeszcze dodac, ze nie brakuje
tu rikszarzy, którzy bardzo bezposrednio oferujá swoje uslugi, moze nie tak natretnie jak w New Delhi ale nadal dosc konsekwentnie.
Nauczylismy sié, ze najlepiej ich kompletnie ignorowac i absolutnie nie nawiázywac kontaktu wzrokowego. Kiedy zwrócisz na jednego uwage-ten bedzie za tobá szedl nastépne 200 metrów opowiadajác niestworzone historie.
Dosc szybko znalezlismy pokój za 300rs w bardzo kiepskim stanie ale...bylo lózko! Kibel przypominal opuszczone pomieszczenie szpitalne z drugiej wojny swiatowej. Zimna woda ciekla dwoma malymi strumyczkami przez zardzewialy przysznic. Popékane sciany z grzybami w kiblu i pokoju za to zdjecia Osho na korytazach kazdego piétra z napisem jakze trafnym: Meditation is the only way! Otwieram butelke ginu i pije twoje zdrówko Sri Rajnesh...


Piátek 8go pazdziernika, dzien 5ty naszej podrózy i 4 dzien w Indiach. Wstajemy w poludnie, po prysznicu w "celi smierci" idziemy na sniadanko po drugiej stronie drogi. Tutaj thali serwujá za 50rs z tym, ze 6 hindusów podchodzi do ciebie co minute i oferuje dokladke. Jedzenie wysmienite lácznie ze slodkimi ciasteczkami. W takich chwilach chcialoby sié miec nieograniczoná pojemnosc zoládka. Nasi gospodarze, którzy ciágle podchodzá oferujác dokladke czujá sié zawiedzeni tym jak szybko sié najadlem. Muszé jeszcze napisac, ze standar tej knajpki bardzo wysoki, znaczy prosto ale bardzo czysto! Po sniadanio-obiedzie ruszamy w poszukiwaniu autobusu do Rishikeshu. Mozna wziásc riksze za 400rs albo busa za 22rs.
Postanowilismy spróbowac busa i po 10 min juz bylismy w drodze autobusem pelnym...tubylców. Jazda byla o wiele ciekawsza(moze to swieze powietrze?)
od tej pociágiem. Kierowca dzielnie omijal krowy wypoczywajáce na srodku drogi i w ciágu jakichs 45 min bylismy na miejscu.
Z dworca przejela nas riksza i za 80rs dojechalismy w okolice drugiego mostu(Lakshman Yhuta) gdzie znalezlismy pokój za 400rs za dobe w Green Hills Cottage z piéknym widokiem na owe zielona wzgórza.
Siedze wlasnie na balkonie zerkajác na tá spokojná okolice spisujác dotychczasowá podróz. Adas polozyl sié na drzemké...
Jak uprzedzali znajomi, podrózowanie po Indiach wymaga regularnych przerw na odpoczynek. Jakby nie bylo jest to spora zmiana dla organizmu przeniesc sié w kilka godzin z jesiennego Londynu do Indyjskich tropików. Shanti shanti.

środa, 6 października 2010

Dzien drugi w New Delhi.

Syf, smród, obrzydzenie, rozpacz, szok, wspólczucie czyli dzien drugi w New Delhi:) Szczena opada na widok codziennosci w tym ekstremalnym miescie. Ulice przypominajá wykopaliska, wokól syf w którym bawiá sie dzieci, na srodku drogi i na dachu cos co przypomina samchód spiá psy. Wokól niekonczácy sié halas klaksonów, z których i tak nikt sobie nic nie robi. Mozliwe, ze klakson dobiegajácy z samochodów, zmasakrowanych autobusów, tysiecy riksz zmotoryzowanych oraz tych napédzanych wychudzonym hindusem to tylko sygnal pozdrowienia, zaalarmowania "jade!" albo moze "napilbym sié czaj"? Jakkolwiek chaos na drogach glównych, mniejszych ulicacach i wáskich alejkach jest niemozliwy do ogarniecia przez zachodni umysl. Zero sygnalizacji swietlnej, pasów, znaków drogowych tylko klakson i prawo dzungli. Do tego dochodzi zaduch jak w szklarni i smród, który przeobraza sie z kazdym krokiem...Narazie pelni optymizmu odbieramy to wszystko jako specyficzná atrakcje turystyczná, niemniej w srodku czuc przerazenie hehe. W pewnym momencie wchodzimy do budynku wygládajácym jak brazylisjka favela(budynek jak kazdy inny inny wokól), w której jest przyzwoita restauracja z klimatyzacjá i policjantem przy drzwiach. W srodku inny swiat-smród zniknál razem z 35 st C ukropem(gorác nie pochodzi bezposrednio ze slonca, które wisi na niebie niczym pomaranczowy Mars, przysloniéty smogiem 13 milionowej metropolii). W srodku restauracji, hotelu, mcdonalda, czy metra nagle widac dookola poraz pierwszy pracujácá klase sredniá, której jakos nie dalo sié zauwazyc po miedzy setkami brudnych, kalekich, naciágajácych, spiácych po kátach i innych mieszkanców stolicy. Kazdy z kim rozmawialem o Delhi radzil, zeby uciekac z miasta najlepiej tego samego dnia a ja sié smialem, ze obruce cokowliek zastane w serie fotoreportarzu jednak rzeczywistosc(a moze tylko zly sen?) okazala sié powalajáca. Ciesze sié, ze jutro opuszczamy tá okolice. Zeby bylo jasne-mieszkamy w centrum, które conajmniej mozna nazwac "gypsy part of town". Jutro po poludnio ruszamy do Rishikeshu aby zaczerpnác swiezego powietrza nad swiétá rzeká Ganges u podnózy Himalajów. Om Shanti shanti om ;p

wtorek, 5 października 2010

Indie. Dzien pierwszy.


Smród, zaduch, uderzenie goracego powietrza-moje pierwsze odczucia po wyjsciu z lotniska Indira Gandhi International Airport w New Delhi. Samo lotnisko takie samo jak kazde, ktore widzielismy podrózujác po Europie. Wyládowalismy okolo 3.30am lecác z Londynu do Doha(stolica Qatar). Juz w Doha wyraznie bylo czuc gorác i zapach pustyni. Tutaj w Delhi uderza mnie ten gorác pachnácy brudem(porównalbym tá won to agnihotry palonej w saunie z dodatkiem smieci w piramidce-wiem,ze kiepski przyklad bo malo kto wie co to agnihotra a lepszego porównania nie wymysle). Generalnie to mocna egzotyka, zakrapiana mentalnosciá nastawioná na obrobienie turysty. Jestesmy w Indiach od jakichs 15 godzin i próbowalo nas naciágnác 8 osób. Biorác pod uwage, ze przespalismy 9 godzin z tych 15 to daje to ciekawy wynik. Na pierwszy rzut okiem kazdy jest zyczliwy i chce pomóc(sobie). Taksówkarz przekonal nas, ze hotel do którego jedziemy jest pelny wiec zabierze nas do "Informacji Turystycznej" w celu znalezienia noclegu. Sama "Informacja Turystyczna" okazala sié agencjá turystyczna, która chciala nas przekonac do natychmiastowego wylotu w Kashmir, oczywiscie z ich pomocá. Po jakiejs godzinie zapoznawania sie przy kubeczku lokalnej herbaty zwanej czaj zorientowalismy sie, ze oni noclegu nam nie zalatwiá wiec wyszlismy. Ku naszemu zdumieniu taksiarz dalej czekal(gdybysmy kupili wycieczke do Kashmiru dostalby swojá prowizje za przywiezienie nas do "informacji turyst."). Jako, ze nadal szukalismy noclegu obiecal nas zabrac do "sprawdzonego miejsca". My na to "ok" i bawimy sie dalej...Kierowca zawiózl nas do hotelu, w którym zawolali sobie 1300 rupi, co prawda pokój full wypas z klimá, wielkim lózkiem, europejskim kiblem, tv, lodówká i balkonem z ladnym widokiem ale wczesniej poinformowani, ze za osobe powinno byc kolo 350 r odmówilismy recepcjoniscie czekajác na jego ruch. Pan hotelowy spytal ile chcemy zaplacic i stanelo na 1000r z czego bylismy bardzo zadowoleni. Posmutnial tylko taksiarz, dla którego te 300r mialo isc jako prowizji. Kiedy juz rozlozylismy sie z gratami w pokoju dostalismy telefon, zeby zejsc znowu do recepcji. Tam czekal nasz kierowca z nowá propozycjá na hotel(z którego móglby dostac prowizje). Zdezorientowani tym co sié dzieje zwrócilismy sie do repcjonisty o rade na co on spytal: pierwszy raz w tutaj? -tak! na co wszyscy na recepcji sié zasmiali: Welcome in India!
Dzis wieczorem postanowilismy znalezc knajpe i niestety popelnilismy blád pytajác sie pracownika hotelu. Ten zaprowadzil nas do "znajomego", który nam cos poleci i nawet da mape. Jak sié latwo domyslic znowu wyládowalismy w agencji turystycznej, w której sympatyczny czlek próbowal nam sprzedac zorganizowaná wycieczke "w góry". Przed i po tym jak znalezlismy fajny lokal spotkalismy kilku innych "zyczliwych". W sumie sá w tych swoich wkrétach dosc przewidywalni wiéc latwo wykminic kiedy zaczyna sie wkrét. Narazie jest to dosc zabawne, taka turystyczna atrakcja. My sami jestesmy egzotyká dla tutejszych, którzy nam sie przygládajá z zaciekawieniem...
Jutro uderzamy na miejskie zabytki, jakis szoping lokalnych ciuchów choc najchétniej przy tym zaduchu chodzilbym nago ale to raczej nie przejdzie. Dajemy sobie tydzien na psychofizyczne dostrojenie. Pomoze pewnie moja lekcja na dzisiaj z Kursu Cudów: "uwalniam swiat od wszystkiego tego czym myslalem, ze jest"