niedziela, 28 listopada 2010

Pozdrowienia z Bodhgayi!

piątek, 26 listopada 2010

Pushkar-Agra-Benares


Pushkar

Kilka dni w Pushkar minely nam na blogim leniwstwie, paleniu haszu z nowo poznanymi ludzmi i spacerów wsród morza wielbladów. Zaczal sie wlasnie doroczny Pushkar Fair 2010 i do miasta zjechalo sié okolo 50 tys wielbladów-swietna okazja aby kupic jednego takiego stwora, ewentulanie konia, których tu równiez sporo(plus kilka sloni). Wsród pustynnego kurzu ludziska glosno gaworzá i handlujá czym popadnie. Jak to w tych indyjskich sTrona duzo syfu dookola i balaganu. Samo miasteczko uluzone jest wokól swietego jeziora i otacza je sporo ladnej przestrzeni dlatego malo czasu spedzalismy w samym centrum czy na festiwalu wlóczác sie za to po okolicznych wzgórzach. Kilka malych gór upiéksza te tereny pustynne, a na ich szczytach zawsze jest mniejsza lub wieksza swiatynia. Jak na swiete miasto przystalo swiátynie sá wszedzie dookola. Od wielkich budowli po skromne "kapliczki" przy drzewach czy na skrzyzowaniach ulic i alejek. Calkiem pieknie gdyby nie ten syf i smrod dookola. Na kazdym kroku widac w tym kraju wielká religijnosc. Szkoda, ze brakuje praktycznosci i zgrania sié w wspólnym celu, które pomogly by przeobrazic to miejsce w raj na ziemi...
W polowie festiwalu(pushkar fair trwa od 14 do 21 listopada) zdecydowalismy sié ruszyc dalej, a konkretniej do Agry opuszczajác tym samym pustynny Radzastan. Pociágiem dojechalismy do Agry póznym wieczorem bo pociág mial kilka awaryjnych postojów. Podrózujác 2gá klasá mozna znowu przyjzec sié indianskim zwyczajom wsiadania i wysiadania kiedy pociág jedzie, bo kiedy pociág stoi to Indianin pije chai. Krajobrazy po drodze jak z filmu o dzikim zachodzie! Prerie i czerwone wzgórza umilaja srednio wygodná jazde wsród halasliwego tlumu. Na stacjach, na których pociág sie zatrzymywal szybko pod oknami zjawiali sie polewacze czaju, sprzedawcy ananasa i róznych innych przekásek,niektóre bardzo ostre i smakowite przegrychy. Wiekszosc tych sprzedawców to okolo 10 letnie mlodziaki, które targujá sié jak wykwintni handlarze. Nie da sié ukryc, ze tutejszy dzieciak w wieku 8 lat ma wiecej zyciowej zaradnosci niz europejscy czy amerykanski nastolatcy. Zabawnie sie tymi mlodymi rozmawia-mówiá swietnym angielskim nauczonym nie w szkole, do której nigdy nie majá szans isc ale z pracowania na stacjach i turystycznych miejscach. Jestem pewien, ze przecietny indyjski chlopak wrzucowny w dowolne miejsce na swiecie doskonale sobie poradzi bo przetrwanie w ojczyznie to bezlitosna zaprawa(dziewczyny tez zaradne ale jakby mniej widoczne).

Agra

Po zakwaterowaniu sié w Saii Palace(guest house prowadzony przez wielbiciela Sai Baby) szybko poznalismy wspólokatorów. Nowe miejsce i nowa ekipa. Dopiero pozegnalismy nowo poznanego francuza Victora, z którym spédzilismy wiekszosc czasu w Pushkarze a tu juz nowi sympatyczni ziomkowie czástujá skrétem i piwem. Na dachu naszeg hotelu jest restauracja i taras z widokiem na nieoswietlony Taj Mahal-nawet po ciemku promieniuje swym majestatem. Na miescie jak zwykle brud, chaos i decybele. Razem z nowá ekipá: Erene(francuzka), Vivekananda(indianski swami), Kevinem(francuz) i z Adamem ruszamy odwiedzic slynná budowle, która sprawilaby wieksze wrazenie gdyby nie tysiáce turystów wokól(glównie indianie). Za wjazd placi sié 750rupi(obcokrajowcy) i 20rupi(tubylcy), jak sie pózniej dowiedzielismy w jednej knajpie, 10 lat temu placilo sié 10rupi od glowy, niezaleznie od rasy, koloru skóry itd. Droga przyjemnosc jak na Indie ale warto bylo. Wiekszosc kafejek w okolicy TajGanj, gdzie byl nasz Saii Palace mialo tarasy na dachach i czésto widzielismy zabawne zdjecia widoku z takiej restairacji. Okrutnie wyzoomowany Taj Mahal zdawal sié byc na wyciágniecie réki klientów jedzách thali- kolejny kicz, którego wlasciciel nie wstydzi sie uzyc zeby tylko dorwac turyste. "Oni naprawde majá nas za idiotów", tlumaczyl amerykanin, który mieszka w Indiach od 12 lat,swamim kasmirskiego sziwaizmu."Po pierwsze-jak to nie mozna nie rozumiec hindi? Po drugie jak mozna placic tyle kasy za nasze uslugi?". Wiékszosc turystów wpada tu z dolarami czy funtami i placi np za riksze 300rupi chociaz droga warta byla tylko 30rupi! Turysta przelicza 300 rupi na swoje i macha réká bo to i tak grosze dla niego. Stád podejscie tubylców do nas takie jakie jest. Widza w nas chodzácych milionerów, którzy dadzá sie wkrécic w dowolny bajer jak dzieci. Wielu z nas nie umie sié targowac a to podstawa jakiegokolwiek biznesu tutaj. "Only 1 000 rupi sir!" krzyczy mi w twarz sprzedawczyk machajác naszyjnikami z kolorowych kamieni. Przygládam sie naszyjnikowi i widzé, ze prawdziwe agaty, ametysty itp ale, ze tysiác rupi?(w london 3tys rupi ale nie tutaj!). Mówie mu: "70rupi max sir!", na co on sié smieje mówiác "imposible!!!", biore do réki naszyjnik i zaczynam zmyslac wybrzydzajác jakosciá kamieni. Po 5 minutach mówié mu: "75rupi maj best prajs", a on co chwile schodzi o setke w dól. W koncu smieje sié na jego "75rupi imposible sir" i odchodzé, nagle wydarza sie cud! Gosc biegnie za mná i krzyczy "OK!" Z 400 rupi, na które zszedl nie widac bylo nadzieji na poprawe i nagle cos niezwyklego-75rs ok! No cóz, nie planowalem kupna chcác tylko zobaczyc co powie ale skoro slowo sie rzeklo to trza dobic targu. Naszyjnik ladny i w Londku za taki na bank okolo 20funtów, wiéc ktos sié ucieszy z prezentu a doswiadczenie z handlu...bezcenne!
Jeszcze jedno chcialem napisac o Agrze, a mianowicie póznym popoludniem rikszarz zabierze Cié na tyly Taj Mahal, skád mozna podziwiac ten "cud swiata" w kolorach zachodzacego slonca nad rzeká Yamuna. Owszem niezapomniane przezycie! Jest Taj, przed nim rzeka a przed rzeká ogrodzenie z drutu kolczastego i tona smieci! Ten romantyczny widok umili sciezka dzwiékowa z folkowá muzyká graná przez lokalne dzieci pt "one rupi sir, give me one rupi sir!!". Oczywiscie ten magiczny zakátek jest odwiedzany przez mase turystów i cala groteska tej sytuacji w pigulce jak dla mnie obrazowywuje Indie...

Benares

Kolejnym miejscem na naszej liscie jest Waranasi lub Benares-jak kto woli. 14 godzin na sypialnianej pólce w wielkim pociágu gnajácym z Jodhpur do Waranasi. Bylo nawet dosc czysto i wygodnie, duzo wygodniej niz na autobusowej "pólce" ale za to o wiele glosniej bo tubylce nie rozwineli jeszcze zdolnosci rozmawiania umiarkowanie cicho. Najlepszym miejscem do spania wydaje sié lezanka na samej górze czyli trzecia. Najnizsza to miejsce przesiadywan podróznych i co za tym idzie srodkowa tez, bo musi byc zlozona aby ci z pierwszej mogli siedziec wyprostowani. Na samej górze nikt nie przeszkadza, i chalas jakby troche mniejszy. W poludnie dojechalismy do celu. Benares to jedno z najstarszych miast na swiecie, co widac po chaotycznej architekturze, wáskich, syfiastych alejkach i wielkich krzywych drogach pelnych Chaosu. Miasto ma okolo 3 miliony mieszkanców i jest jednym ze swietszych miast Indii, znane przedewszystkim z ghatt nad Gangesem wokól których toczy sié zycie religijne. Rankiem mozemy tu zobaczyc joginów, wieczorem odprawiane sá dosc spektakularne rytualy i puja. Na pierwszy rzut okiem ghatty nie zrobily na mnie tak wielkiego wrazenia(znowu ten syf i naganiacze) ale kiedy wieczorem zatrzymalismy sié przy rytualnym paleniu zwlok-to bylo cos..Kilka stosów, na których lezá martwe ciala, wokól nich chodzi czlek ubrany w biale szaty i odprawia ostatnie modlitwy. Podchodzi rodzina zmarlego i robiá sobie z nieboszczykiem ostatniá fotke. Nastepnie trzech nastolatków w jeansach i amerykanskich t-shirtach podpala stos-bédá oni dogládac ognia przez nastépne 3 godziny bo tyle mniej wiecej zajmuje spalenie jednego czleka(made in India, amerykanin czy europejczyk zapewne palilby sié dluzej "pachnác przy tym nieco inaczej...). Dla nas, którzy wychowalismy sié w innej kulturze jest to dosc szokujácy widok. Na stosie obok widac wystajácá nogé ociekajácá tluszczem i kosci a dym okadza wszystkich wokól niosác zapach palonego miesa. Ok, wystarczy na dzis tego dance macabre. Wracamy do hotelu w milczeniu idác wzdluz Gangesu nadal czujác na sobie zapach smierci, smród naszej ziemskiej tymczasowosci, o której zbyt zadko przypomina nam zachodnia tradycja. Tutaj w Indiach smierc nie jest tematem tabu. Czuc já na kazdym rogu ulicy i nie jest ona upiékszana, czy chowana pod dywan zwany hospicjum. Pewnie dlatego kiedy nam turystom zbiera sié na wymioty podczas tutejszego "pogrzebu", hindusi ze spokojem przygládajá na wpólspalonym cialom, przewracanych przez zartujácych do siebie pod nosem nastolatków.
Jedná z hippi tradycji w miescie Sziwy jest zapalenie skréta z sadhu na ghatach kremacyjnych i wpatrujác sié w ogien dac sié poniesc glebokiej medytacji. Na drugi dzien jakos latwiej jest przyjác ten caly spektakl transformacji, trzeciego dnia jeszcze latwiej...
Od kumpla, który wlóczy sié po swiecie(Piotr aktualnie jest w Iranie) dostalem namiary na Polaka zyjácego w Waranasi od 20 lat. Leon, bo tak ma na imié nasz rodak ma 24 lata i spédzil tu wiekszosc swego zycia co dosc latwo zauwazyc po jego wyluzowanym sposobie bycia. Plynnie mówiác w hindi, denerwuje wielu hindusów biorácych go za turyste. Znajác jézyk i lokalne obyczaje jest poza zasiégiem naciágaczy, i zródlem wielu ciekwych refleksji nad zyciem tutaj. Jak mówi, w Benares nie ma specjalnie atrakcji turystycznych do zobaczenia. Chodzi tu raczej o zatrzymanie sié i wczucie w klimat. Pomagajá w tym spacery wzdluz ghat czy jaranie ziola nad rzeká. Benares daje równiez wglád w atmosfere chaotycznego i prawdziwie indyjskiego Uttar Pradesh.

Sarnath

Kilkanascie kilometrów od centrum Benares znajduje sié jedno z czterech swiétych miejsc dla buddyzmu: Sarnath-park jeleni gdzie Buddha wyglosil pierwsze kazanie, wprawiajác tymsamym w ruch kolo dharmy. Miejsce, w którym podzielil sié swoim wgládem w nature cierpienia jest zaznaczone wielká stupá. Obok znalezc mozna równiez ruiny swiátyn i klasztorów,które tutaj kiedys staly, glównie za sprawá nawróconego na buddyzm króla Assoki. Kilka grup buddyzmu ze szkól koreanskiego zen, sri lanki i tajlandii odprawialo wokól stupy swoje rytualy oddajác tym samym czesc nauczycielowi, który zapoczátkowal nauki diamentowej drogi. Wokól panowal spokój, min za sprawá zielonej przestrzeni i piéknych drzew-super odmiana po betonowej dzungli! Zapomnialem chyba wspomniec, ze od kilku dni podrózujemy z Kevinem przygarnietym w Agrze. Mlody archeolog, który wlasnie skonczyl studia w UK i niedawno wrócil w swe rodzinne francuskie strony ale tylko na krótká chwile by ruszyc na miesiác w Azje. W miédzyczasie Kot Adam zmagal sié z dziwná sraczká, której towarzyszylo znaczne oslabienie. Co prawda sraczka méczyla nas wszystkich ale Kota polubiala jakos szczególniej. Siedzimy wlasnie przy sniadaniu, wieczorem mamy pociág do Gayji skád ruszamy do Bodhgayi-najswietszego miejsca buddyzmu. Ostatnie godziny w Benares, ostatni skrét na ghatach i ostatnie "ognisko" na rzeká...

piątek, 19 listopada 2010

„Niech cały świat myśli, że jesteś szalony czyli do Indii za 30 dolarów”


Edward ‘Edi” Pyrek „Niech cały świat myśli, że jesteś szalony czyli do Indii za 30 dolarów”

Wydawnictwo Pusty Obłok, Warszawa 1992, 280 s., 11,3/16,3 cm, wydana w miękkiej okładce.


Znalazlem mocno zniszczoná , malá zóltá ksiázke w naszym guest housie w Agrze. Ksiázka po polsku i w dodatku taka perelka...Ktokolwiek já tu zostawil-bóg zaplac! Co prawda dosc nieaktualna jesli idzie o czésc poradnikowá ale wartosc sentymentalna-bezcenna. Jesli ktos chce já dorwac to trza jechac do Indii(za 30 baksów ofkors!), konkretnie do Agry i tam na Taj Ganj pytac o "Sai Palace"-Saibabowski tani hotelik z widokiem na Taj Mahal. Jesli tam trafisz to pliss daj znac ;)

Edi Pyrek to postać znana w warszawskim świeci podróżników, pedagog, popularyzator podróży z plecakiem po świecie i tzw. turystyki kwalifikowanej. Przewodnik, który wam dziś polecam, powstał na bazie wielu podróży Pyrka, opisuje abc podróżowania, zasady trekkingu w Azji i następujące kraje: Indie, Iran, Pakistan. Przewodnik zawiera wiele map i praktycznych informacji, które niestety się już zdezaktualizowały. Braki w aktualności rekompensuje czytelnikowi opis przygód w odwiedzanych miejscach oraz ładnie opisane wrażenia z podróży. Nasz autor jest zwolennikiem tzw. północnej drogi do Indii via Moskwa.

Edi Pyrek to człowiek nietuzinkowy, by to pokazać wystarczy tylko napomknąć, że będąc w Pakistanie zapisał się on do obozu treningowego mudżahedinów czyli inaczej mówiąc wojowników prowadzących partyzancką wojnę z Rosjanami w Afganistanie – jak wiemy, to ugrupowanie o pakistańskim rodowodzie przerodziło się później w afgańskich Talibów. Niektórzy mogliby z przekąsem zauważyć, że to kolejna polska, po Radku Sikorskim, postać zaangażowana w wojnę o niepodległość Afganistanu. Nie będę rozpisywała się na temat przeżyć Ediego Pyrka wśród mudżahedinów, aby nie być posądzonym o propagowanie terroryzmu – od czego jestem zawsze daleko. Zachęcam jednak do podróżowanie w nieznane i dalekie kraje, nawet jeśli na pozór wydają się one nieprzyjazne. Zresztą i sam Pyrek ma sporo dystansu wobec tego epizodu, co każe mi przypuszczać, że i on nie byłby zadowolony, gdy ktoś go posądził o popularyzację tego ruchy.

W książce, jest też zawarta jedna cenna wskazówka, dla każdego szalonego podróżnika, mianowicie trzeba mieć mamę, która wszystko rozumie – nawet jeśli znajomi wciąż się pukają w czoło, to z taką mamą możemy robić swoje. Zatem podróżnicy, kochajmy nasze mamy.

PS. Interesującym byłoby poznanie stanowiska, jakie ma Edi Pyrek na posiadanie żony.


ze strony: http://bibliofilpostmortem.wordpress.com/2008/01/25/edi-pyrek-do-indii-za-30-dolarow/

poniedziałek, 15 listopada 2010

travelblog in inglisz...



Adres do bloga z naszej podrózy po angielsku, prowadzony przez rishikota: http://pharkie.travellerspoint.com/

Mcleodganj-Amritsar-Jaipur-Pushkar...

Jestesmy juz pustynnym Rajastanie! Mam troche notek do nadrobienia...Ostatnie dni w Mcleod Ganj minely bardzo sympatycznie i zal bylo sie rozstawac. Poranki spédzone z lamá i Nilsem, poludnie na blogim lenistwie, popoludnie zajmowaly nam angielksie konwersacje z Tybetanczykami, a wieczorami ogládalismy filmy i spotykalismy sié z naszá paczká. Przywilejem bylo zobaczyc tutaj w "malym Tybecie" film pt. "7 lat w Tybecie":

Inny film godny polecenia to "Darjeeling Limited":


Wyjezdzalismy w srode rano razem z czésciá naszej zalogi. Cala nasza ekipa spotkala sié o 8 rano na wczesnym sniadaniu w ulubionej knajpce "Gyaki" aby nas pozegnac. Postanowilismy ponownie lapac stopa, tym razem do stolicy dumnych Sikkhów-Amritsar w Punjabie. Dwie druzyny- ja i Kot, druga to Charles, Driva i Alfie. Ruszylismy z Kotem o 9 jeepem do Dharamsali i stamtádbardzo zawirowaymi drogami z masá ciekawych ludzi do stolicy Punjabu. Jechalismy glównie ciezarówkami, które od zewnátrz i od srodka przypominajá swiátynne muzea na kólkach. Tradycyjnie zatrzymywalismy sié na chaj i dalej w droge. Nie obylo sié bez zapalania kadzidelek przed mini oltarzykami w kabinie kierowcy. Po rytuale pudzji nastépywal rytual palenia haszu. Mocno zrelaksowani nasi ostatni kierowcy podrzucili nas pod samá Zlotá Swiátynie, która czyni Amritsar celem wielu pielgrzymek Sikków i atrakcji turystycznej innowierców. Zmeczeni calodniowá podrózá znalezlismy pokój i zasnelismy jak dzieci. Na drugi dzien z wynajétego pokoju przenieslismy sié do darmowych "apartamentów" swiátynnych, które goszczá tysiáce pielgrzymów. Nie bylo lekko ale znalezlismy dwa wolne lózka(jak sié pózniej okazalo póltorej lózka), zostawilismy graty za sobá ruszajác boso i z nakrytá glowá na eksploracje slynnej swiátyni. Piékna architektura, spokój wody otaczajácej Zlotá Swiátynie, zimnawe marmury w ten gorácy dzien-wszystko razem wplywalo kojáco na nasze oczy i ducha. Wokól lad i porzádek;nad wszystkim czuwajá wojowie, którzy bardzo powaznie podchodza do swoich obowiázków. Amritsar dla Sikków jest tym czym Mekka jest dla Muzulmanów totez wokól mnóstwo dumnych brodatych twarzy z róznokolorowymi turbanami na glowie plus mniejszy lub wiekszy miesz u boku. Ci Indiance wygládaja na takich co sié umiejá skrzyknác i cos razem zrobic-myslelismy sobie obserwujác zorganizowanie tubylców. W jednym z budynków przynalezácych do kompleksu swiátynnego jest hala, gdzie kazdy dostanie darmowe jedzonko. Zwyczajem tutejszym jest, ze kazdy Sikkh niezaleznie od pozycji spolecznej ma obowiázek pomóc w przygotowywaniu posilku dla pielgrzymów. Równiez sluzenia im i sprzátania po nich. Tak wiéc napelnilismy swe brzuchy granic mozliwosci przepysznymi potrawami lokalnej kuchni(latwo poznac smak potrawy przyrzádzonej z sercem). Zmywac jak gosciom jest nam zabronione hehe. Sama Zlota Swiatynia jest dosc mala i znajduje sié na srodku malego jeziorka(polecam sprawdzic video na you tubie: golden temple, amritsar). Ciágle dostawalismy od tubylców jakies drobiazgi. A to ciasteczko a to 10 bananów...Pomimo tylu zagranicznych turystów w Indiach nadal jestesmy rodzynkami w wielomilionowym tlumie hindusów. W trakcie zwiedzania swiatyni okazalo sié, dlaczego ciágle nie spotkalismy naszej ekipy, ktora w szalonej chwili spontanicznosci ruszyla do...Kashmiru! Postanowilismy na nich dluzej tutaj nie czekac i kupilismy bilet na nocny autobus do Jaipuru-stolicy pustynnego stanu Indii, Radzastanu. Oto notka z tamtej nocy:

nocny trip amr-jaipur

-zycie jest niesamowite, nawet kiedy takim nie wydaje sie byc. Zdumiewajace ile kilometrow trzeba przejechac aby sobie to ponownie uswiadomic. Rozlozeni w autobusowym pudlke gnamy w kieruniku rajastanu pijac cidera (8% alk). Jestesmy w tej dziwnej szufadzie pelniacej funkcje jadacej sypialni. Przed nami 900km drogi. Naszá sypialniá mocno rzuca, za oknem nocne zycie matki India i jej dzikich pustkowi.. kupujac orzeczki na ostatnim postoju dostalem chyba przez pomylke male zawiniatko z tajemniczym proszkiem. Mamy tez dobra porcje haszu-tuteszy patron podroznych...W sumie nie liczác brudu i mocnych zarzucan przy kadej dziurze w drodze mamy tu jak u pana boga za piecem. nawet kibelek pod reká, wystarczy odsunác okno i...celowac w mijane ciezarowki. zyc nie umierac! W radio wolnosc cala noc leci dzis deep forest...

Nie trudno poznac kiedy dojechales/as do "rózowego miasta" -budzisz sié z piaskowym kurzem w kazdym mozliwym miejscu swego ciala. Do tego sloneczny zar(jest polowa listopada, w lecie srednia wypada okolo 45 st C, max 50 stC) oznajmia, ze dotarles w indyjskie tereny pustynne. Indie to codzienne niespodzianki, np autokar którym tu dotarlismy slono kosztowal a mial byc luksusowym pojazdem dla zachodnich turystów...kiedy budzisz sie szczelnie pokryty piaskiem, obity podrzucaniem "spiácej szuflady" zastanawiasz sié jak musi wygladac lokalny autobus. No cóz, najtrudniejszy jest pierwszy miesiác aklimatyzacji, dalej bédzie tylko ciekawiej:) Szukajác taniego pokoju spotkalismy bardzo sympatycznego riksiarza Rafika, który zawiózl nas do calkiem przyzwoitego hoteliku "pink city"(przyzwoitego na standardy indyjskie, nie europejskie!). Rzucilismy plecaki, szybki prysznic(oczywiscie zimny!) w mini lazience za recepcjá i dalej na podbój miasta! Rafik zaoferowal nam swoje uslugi turystyczne i tak za 350rs w ciágu okolo 8 godzin pokazal nam mase ciekawych miejsc w 15milionowym Jaipurze. Zawiózl nas najpierw do najwiekszego na swiecie kalendarza slonecznego(na liscie swiatowych zabytków), palac maharadzy, fabryke ciuchów(farbionych naturalnymi barwnikami z warzyw,przypraw i kwiatów), ulice sklepów jubilerskich, swiátynie slonca na wzgórzach poza miastem i kilka innych miejsc. Na drugi dzien jego brat zabral nas do gigantycznego Amber Fort równiez na wzgórzach otaczajácych plaskie miasto. Forteca robi wrazenie swoim rozmiarem, same wnétrza dosc puste. Do fortecy mozna dojechac na sloniu za jedyne 900rs! Po "zaliczeniu" fortu powoli wracalismy do centrum brudnej metropolii na popoludniowy autobus do Pushkar na coroczny festiwal wielbádów. Jesli ktos z Was lub waszych ziomków rusza do Radzastanu, polecam jeden dzien z bardzo pomocnycm Rafikiem w Jaipurze(nieobédzie sié bez poznania kilku jego znajomych, którzy bédá chcieli wam cos sprzedac:). Z Jaipur wzielismy 3 godzinny bus do Ajeemr i dalej pól godziny busem do Pushkar. Podróz busem jest dobra na czytanie ksiázek(koncze powoli "tybetanská ksiege zycia i umierania"-polecam jako swiétne wprowadzenie do buddyzmu, Sogyal Rinpoche), medytacje czy jak w przypadku Kota gre w szachy na iphonie.
Wreszcie przybylismy do tego piéknego miasta Pushkar, które slynie z uroczego jeziora i corocznego festiwalu wielbládów(trwa 8 dni i jest glównym zródlem dochodu z turystyki dla miejscowych). W tym roku wpadlo az 50 000 wielbládów! Nasz nowy znajomy Victor(francuz) objasnia wlasnnie Adamowi co warto zobaczyc w okolicy, czekajác na sniadanie (12 w poludnie) w tym malym hoteliku "seventh sea". O malo nie wyládowalismy w obskurnym namiocie na dachu hotelu, ktorego wlasciciel przekonywal nas o niemozliwosci znalezienia niczego innego w tym okresie. Jedná z regul, która swietnie sié sprawdza w podrózy po Indiach-nigdy nie warto brac pierwszego lepszego noclegu, mimo najszczerszych przekonywan o braku miejsc gdzie indziej, powodzi, zamknietych drogach i grasujacych w miescie dinosaurach. Niestety ale po spotkaniu tak wielu "pomocnych" szybko pojawia sié nawyk braku zaufania. Z jednej strony jest garstka ludzi z sercem w réku ale giná oni w tlumie krétaczy i profesjonalych naciágaczy.
W Pushkar planujemy zostac na 3 noce. Czesc naszej ekipy ma tu dojechac, w tym Rob na nowo zakupionym motocyklu. Fantastycznie byloby ich zobaczyc w ciágu najblizszych kilku dni, szanse sa male ale mamy nadzieje, ze sie sprézá. Nas powoli zaczyna naglic czas, zostalo nam 6 tygodni i chcemy jeszcze zobaczyc Agre, Varanasi, Bodhgaye w najblizszych dwóch tyg. zanim ruszymy do Nepalu. Wyraznie teraz widac, ze przyjazd tu na krótszy czas troche mija sie z celem. Plany zmieniaja sié co 5 minut i duzo zalezy od momentów spontanicznej kreatywnosci. Kto wie, moze zostaniemy na dluzej w przyplywie takiej wlasnie chwili... cdn.

wtorek, 9 listopada 2010

notka z Mcleodganj

Nadchodzi czas naszego wyjazdu z tych spokojnych "tybetanskich" wzgórz. Planowo mielismy zatrzymac sie tu tylko na kilka dni, w realu wyszly dwa tygodnie blogiego lenistwa. Milo jest tak dryfowac bez szególnych oczekiwan czy harmonogramu. Rutyná byly jajka gotowane w czajniku i domowej produkcji chleb-sniadanie mistrzów, które co rano przyzádzal lama Gelek(czésto przy muzyce pink floyd, the doors czy boba marleya, którá puszczal Nils). Wieczorami spotykalismy sié przy butelce rumu"xxx boxer" by kontemplowac dharme i techniki oddechowe. Lama pil tylko gotowana wode...Rozmawiajác o mniej lub bardziej duchowych doswiadczeniach lama stwierdzil,ze jestem inkarnacjá lamy i powinienem sie lepiej wglebic w buddyzm. Kilka dni pózniej przebral mnie za mnicha i urzádzil sobie fotosesje moim aparatem, majác przy tym niezly ubaw. Po foto sesji stwierdzil,ze na drugi dzien trzeba mi kupic buddyjski "garniak". Latwo bylo wyczuc, ze lama cos knuje. Najpierw sprawil mi wypasioná male, którá caly tydzien piescil blogoslawienstwami. Teraz wyskoczyl z kupnem buddyjskich szat(dharma robes). Ok, w koncu mottem tej podrózy jest "poddac sié temu co sie dzieje" to niech tak bédzie. W ten dosc zaskakujácy sposób znalazlem sie w "mnisim uniformie" skladajác poklony figurce Buddy, który symbolizuje naszá czystá, nondualistyczná naturá bardziej niz jakiegos goscia sprzed 2500 lat temu. Dostalem nowe imié,które ciágle ucze sié wymawiac a w przyblizeniu znaczy "mádrosc plynáca ze
Wspólczucia". W nowych ciuchach czujé sié wysmienicie. Okazaly sie one bardzo wygodne i o dziwo zaskakujáco praktyczne na tutejsze warunki. Spytalem Rinpoche jak to z nimi jest, tzn moge je nosic nie bédác mnichem? Nils stwierdzil, ze dostajác blogoslawienstwo od Khenpo oraz biorác trzy schronienia(w jez. tybetanskim: kjab dro(http://pl.wikipedia.org/wiki/Trzy_schronienia) nosic nowe szaty wolno nawet "cywilom", choc nie zadko sié to zdarza. cdn

niedziela, 7 listopada 2010

"The Tank Man"



Bardzo ciekawy dokument o tym jak pewnego razu czlowiek zatrzymal czolg "The Tank Man"(brak polskich napisów)

Oliver Raw-fotograf.

Zapraszam do obejrzenia zdjéc Olivera, z którym ostatnio sié szlajamy po Mcleodganj: www.oliverrawphoto.com Aktualnie realizuje on projekt: "zachodni buddysci w Indiach"-szykuje sié ciekawy material...

środa, 3 listopada 2010

Free Tibet

Zdjécia

Kiedy wrócimy do Londka to zajmé sié porzádna edycja zdjéc-powstanie album, który bédzie dryfowal w cyberswiecie. Póki co wrzucam sredniej jakosc fotki na fejsbuka, jesli ktos ma ochote luknác prosze o dodanie mnie do grona swoich ziomali: Slawomir Latko LaMir

Manali, gdzie trawa rosnie wysoko...

Jedná z atrakcji w Vashisht sá zródla termalne (hot spring).Dwa baseny z taká gorácá wodá znajdujá sié w swiátyni(jeden dla kobiet i jeden dla mézczyzn) oraz trzeci w strefie publicznej. Wszystkie 3 sá otwierane kolo 4 rano i zamykane kolo 11 wieczór. Niemal codziennie rano calá bandá przychodzilismy do kompleksu swiatynnego o 5am na poranne kápiele i sesje oddechowe prowadzone przez Rinpoche. Rewelacyjnie jest wstac tak wczesnie gdy na zewnátrz jest jeszcze ciemno i dosc zimno(temp okolo 0st C). Jako, ze wiekszosc czesc grupy mieszkala w Bodh Guest House, nawzajem wywlekalismy sié z lózek o tej bestialskiej porze. Wstac bylo trudno wiekszosci z nas ale jak tylko weszlismy do niemal wrzácej wody, spogládajác w gwiezdziste niebo zapewne kazdy z nas chyba czul magie te chwili...a kiedy doláczal do nas Lama Gelek w drugim basenie poza swiátyniá te zaczarowane chwile rozciágaly sié w nieskonczonosc przy dzwiekach Vajra Guru mantry spiewanych przez mnicha.
Lame Gelek polubielismy od pierwszego spotkania w Rainbow Cafe. Jego wielki umsiech, tak serdeczny i szczery nie da sie zignorowac. Za kazdym razem gdy go spotykalismy, zagadywal i smial sie sprawiajác wrazenie, ze znamy sie cale lata. Jak wkrótce sié okazalo Lama przeszdl wieloletni trening w Tybecie studiujác 15 lat filozofie, wiele technik medytacyjnych plus 6 letni etap zaawansowanej medytacji( na 6 lat mnich siedzi w medytacji z przerwami na posilek i toalete, jak mówil Lama: "pierwszy rok myslalem, ze umre, i na przestrzeni nastepnych kilku lat rzeczywiscie umarlem."). Jaki mówi Rinpoche, który z nim nieustannie podrozuje od 2 lat: "lama ego umarlo podczas tej zaawansowanej techniki, na którá sa gotowi nieliczni. Tylko najwytrwalsi mnisi sá do niej dopuszczani...Sama historia poznania sie Rinpoche(ze Szwecji) z Lama Gelek jest jak z basni. Rinpoche Nils( Tulku Yeshe Trogyal) studiujácy buddyzm od 15tego roku zycia bédác dwa lata temu w New Delhi zostal zaczepiony na ulicy przez tego starszego Tybetanczyka, który twierdzil, ze przyjechal go odnalezc. Lamie snila sié jego twarz wielokrotnie i zostal intuicyjnie pokierowany do New Delhi aby go odszukac. Kiedy Nils go zobaczyl odrazu poczul znajomá energie i tak starzi znajomi z poprzednich wcielen odnalezli sié po wielu latach. Od tego dnia sá nierozláczni.
Wracajác do naszych "magicznych chwil" w Manali niesposób niewspomniec wypadów autostopem do Solang w przepiekná scenerie niczym z "Wladcy Pierscienia". Autostop w Chimachal Pradesh okazal sié najciekawszym sposobem podrózowania. Pierwszy pojazd z wolnym miejscem zatrzymuje sié i bierze nasza paczke na przejazdzke tygodnia. Zalapalismy sie na tyl pick upa, który zasuwal dokladnie w naszá zaplanowaná lokalizacje-dolina Solang. Rob, Charles, Antonio(z Kanady) Afie, Adam i ja surfowalismy na pace krzyczác za Robem "jai sri sat guru maharadz ki?- jai!!!" co wzbudzalo zainteresowanie mijanych tubylców. W dolinie Solang, czesc brygady rzucila sie na skaly aby wypróbowac swe pajécze umiejétnosci. Zeby uaktywnic moce Spidermana obowiazkowo charas! Jak stwierdzil Antonio palenie haszu sprawia, ze cala uwaga i nieuswiadomione moce skupiajá sié na tym jednym momencie. Rzeczywiscie palenie tutejszego haszyszu w malych dawkach relaksuje cialo, wycisza malpi umysl i wyostrza uwage. Któregos dnia po obsciskiwaniu glazów(ja z Kotem glównie obsciskiwalismy aparaty fotograficzne) wybralismy sié do swiátyni Shivy! Wyobrazcie sobie oltarz u podnóza wysokiego, aczkolwiek malego wodospadu. Jego woda uderza na lingam otoczony joni, które symbolizujá min. méskie i zenskie narzady plciowe. Aby sié dostac do tego oltarza i otrzymac swiety prysznic idzie sie boso wysokimi schodami, które sá pokryte sniegiem i lodem: auuuuuu... U podnoza schodów do oltarza kilka jaskin jest zaaranzowana na jednopokojowe mieszkanka Bab(sadhus),którzy opiekujá sie swiatyniá. Tam tez udalsimy sié nieco odmarznieci na rozgrzewajácy kubek od Baby. Napój przypominal slodka zupe mleczná z ryzem na spodzie. Bardzo smaczne bo bardzo cieple! Jak tylko Baba upewnil sie, ze kazdy sie nasycil poprosil pomocnika o przyniesienie "récznego pianina"(nie znam nazwy tego instrumentu ale nazwalem go recznym pianienem bo trzeba machac tylem intrumentu zeby gralo-popularny instrument wsród wielbicieli Kriszny). Baba zagral kilka kawalków, wréczajác nam wczesniej faje i zdrowá dawke charas co bysmy sié lepiej wczuli w klimat swiátyni. "Réczne pianino" szybko przejál Rob, grajác i spiewajác stare sankskryckie numery podczas gdy fajka pokoju krazyla wokól sluchaczy...co tu duzo mówic, przez nastepne kilka godzin tylko "haszysz, baby i spiew". Rob tak sie rozkrécil,ze nie mógl przestac spiewac(wogóle nie palil tym razem) i nie wiedzielsimy jak mu powiedziec, ze slonce chyli sie ku zachodowi a przed nami dluga droga w dol doliny i dalej godzina autostopem. Rob stwierdzil, ze zostaje kiedy Baba zaczal go uczyc innych górolskich nut. My ruszylismy wolnym krokiem w dól(szybkim krokiem na zlodowacialych schodach po tylu dawkach mocy raczej ciezko) i bédác w polowie drogi nagle cos mignelo nam kolo uszu: to Rob pédziwiatr zasuwal na niebianskich dopalaczach, przeskakujác wszystko i wszystkich jak ta lania gnajaca przez urodzajne láki..Bylo slychac tylko gwizd i zlowieszczy rechot Rob'a krzyczacego za siebie: ostatni béda pierwszymi! Ja z Kotem wrzucilismy 5 bieg jak tylko skonczyl sie lód i wyminelismy Robercika, który obsciskiwal jedno ze swoich ulubionych drzew. Reszta ekipy z tylu mówi cos o ostatnim wspinaniu na co my zegnamy sié szukajac drogi w strone Manali. Szybko zabieramy sie na pake malej ciezarówki i wracamy do Vashisht razme z grupá robotników-wspólpasazerów.
Kilka dni pózniej zebralismy nasze manele, zaplacilismy za pokój;oczywiscie okazalo sié, ze trzeba doliczyc podatek, o którym wczesniej nie bylo mowy i kase za papier toaletowy, który naiwnie wliczylismy w koszt pokoju. Jesli bédziecie kiedykolwiek w Indiach polecam wczesniej dokladnie sie umówic aby nie pasc ofiará podatku "jelenia"itp.
Do Dharamsali postanowilismy jechac stopem zachéceni dotychczaswymi doswiadczeniami. Okazalo sié poraz kolejny, ze ten sposób podrózowania jest najlepszy z kilku powodów:
1.poznajesz lokalnych ludzi
2.szybciej niz bus
3.wygodniej niz bus-wole siedziec z tylu na pace niz w sciskac sie w zatloczonym autobusie
4.niskie koszta- okolo 0 rupi..i bez podaktu jelenia(jak na razie)

Zamiast wystawiac kciuk lepiej jest klepac po glowie niewidzialnego psa, jesli chcesz dac hindusom do zrozumienia, ze potrzebujesz LIFT(nie wiedzá co to hitchhike czy autostop).

Widoki po drodze do Mandi byly powalajáce: gigantyczne przepascie, wielkie rzeki, góry(niektóre pokryte sniegiem, inne dzunglá)i wodospady. Czulem sie jak Indiana Jones w filmowej opowiesci! Do Mandi(miasto w polowie drogi) nie mielismy zadych problemów z lapaniem okazji. Pierwszy pojazd z wolnym mijescem zabieral nas przed siebie. Niestety z Manali wyjechalismy dopiero w poludnie(dlugie pozegnania) i w Mundi bylismy tuz przed zachodem slonca. Do tego kazdy przejezdzajácy hindus dawal nam do zrozumienia, ze jedzie tylko "za róg". Podjechal autobus...i wsiedlismy:( Zatloczony bus wlókl sie 4 godziny do Dharamsali i dojechalismy po 9pm. Malo kto wie, ze Dalaj Lama nie rezyduje tutaj lecz w malej miejscowosci 8km od Dharams. o nazwie McLundganj. Tam dojechalismy taksówka i uderzylismy do kafejki "Carpe Diem", gdzie czekaly na nas Ebba i Driva. Dziewczyny wyjechaly busem z Manali o 9.30 rano tego samego dnia. Przed nami dojechal tu równiez Rinpoche z Lamá, z którymi przyszlo nam sásiadywac w tym samym hotelu.
Mielismy w planach zapisac sié tutaj na jakis kurs buddyjskich ale skoro Rinpoche Nils-chodzáca encyklopedia buddyzmu i swietlisty Lama mieszkajá tuz obok...Do tego zajeciá z Nilsem czésto odbywaja sié przy piwie i na wesolo! Tak nasza przyjazn z nimi i wiedza o buddyzmie zaczela sié poglebiac...