środa, 3 listopada 2010

Manali, gdzie trawa rosnie wysoko...

Jedná z atrakcji w Vashisht sá zródla termalne (hot spring).Dwa baseny z taká gorácá wodá znajdujá sié w swiátyni(jeden dla kobiet i jeden dla mézczyzn) oraz trzeci w strefie publicznej. Wszystkie 3 sá otwierane kolo 4 rano i zamykane kolo 11 wieczór. Niemal codziennie rano calá bandá przychodzilismy do kompleksu swiatynnego o 5am na poranne kápiele i sesje oddechowe prowadzone przez Rinpoche. Rewelacyjnie jest wstac tak wczesnie gdy na zewnátrz jest jeszcze ciemno i dosc zimno(temp okolo 0st C). Jako, ze wiekszosc czesc grupy mieszkala w Bodh Guest House, nawzajem wywlekalismy sié z lózek o tej bestialskiej porze. Wstac bylo trudno wiekszosci z nas ale jak tylko weszlismy do niemal wrzácej wody, spogládajác w gwiezdziste niebo zapewne kazdy z nas chyba czul magie te chwili...a kiedy doláczal do nas Lama Gelek w drugim basenie poza swiátyniá te zaczarowane chwile rozciágaly sié w nieskonczonosc przy dzwiekach Vajra Guru mantry spiewanych przez mnicha.
Lame Gelek polubielismy od pierwszego spotkania w Rainbow Cafe. Jego wielki umsiech, tak serdeczny i szczery nie da sie zignorowac. Za kazdym razem gdy go spotykalismy, zagadywal i smial sie sprawiajác wrazenie, ze znamy sie cale lata. Jak wkrótce sié okazalo Lama przeszdl wieloletni trening w Tybecie studiujác 15 lat filozofie, wiele technik medytacyjnych plus 6 letni etap zaawansowanej medytacji( na 6 lat mnich siedzi w medytacji z przerwami na posilek i toalete, jak mówil Lama: "pierwszy rok myslalem, ze umre, i na przestrzeni nastepnych kilku lat rzeczywiscie umarlem."). Jaki mówi Rinpoche, który z nim nieustannie podrozuje od 2 lat: "lama ego umarlo podczas tej zaawansowanej techniki, na którá sa gotowi nieliczni. Tylko najwytrwalsi mnisi sá do niej dopuszczani...Sama historia poznania sie Rinpoche(ze Szwecji) z Lama Gelek jest jak z basni. Rinpoche Nils( Tulku Yeshe Trogyal) studiujácy buddyzm od 15tego roku zycia bédác dwa lata temu w New Delhi zostal zaczepiony na ulicy przez tego starszego Tybetanczyka, który twierdzil, ze przyjechal go odnalezc. Lamie snila sié jego twarz wielokrotnie i zostal intuicyjnie pokierowany do New Delhi aby go odszukac. Kiedy Nils go zobaczyl odrazu poczul znajomá energie i tak starzi znajomi z poprzednich wcielen odnalezli sié po wielu latach. Od tego dnia sá nierozláczni.
Wracajác do naszych "magicznych chwil" w Manali niesposób niewspomniec wypadów autostopem do Solang w przepiekná scenerie niczym z "Wladcy Pierscienia". Autostop w Chimachal Pradesh okazal sié najciekawszym sposobem podrózowania. Pierwszy pojazd z wolnym miejscem zatrzymuje sié i bierze nasza paczke na przejazdzke tygodnia. Zalapalismy sie na tyl pick upa, który zasuwal dokladnie w naszá zaplanowaná lokalizacje-dolina Solang. Rob, Charles, Antonio(z Kanady) Afie, Adam i ja surfowalismy na pace krzyczác za Robem "jai sri sat guru maharadz ki?- jai!!!" co wzbudzalo zainteresowanie mijanych tubylców. W dolinie Solang, czesc brygady rzucila sie na skaly aby wypróbowac swe pajécze umiejétnosci. Zeby uaktywnic moce Spidermana obowiazkowo charas! Jak stwierdzil Antonio palenie haszu sprawia, ze cala uwaga i nieuswiadomione moce skupiajá sié na tym jednym momencie. Rzeczywiscie palenie tutejszego haszyszu w malych dawkach relaksuje cialo, wycisza malpi umysl i wyostrza uwage. Któregos dnia po obsciskiwaniu glazów(ja z Kotem glównie obsciskiwalismy aparaty fotograficzne) wybralismy sié do swiátyni Shivy! Wyobrazcie sobie oltarz u podnóza wysokiego, aczkolwiek malego wodospadu. Jego woda uderza na lingam otoczony joni, które symbolizujá min. méskie i zenskie narzady plciowe. Aby sié dostac do tego oltarza i otrzymac swiety prysznic idzie sie boso wysokimi schodami, które sá pokryte sniegiem i lodem: auuuuuu... U podnoza schodów do oltarza kilka jaskin jest zaaranzowana na jednopokojowe mieszkanka Bab(sadhus),którzy opiekujá sie swiatyniá. Tam tez udalsimy sié nieco odmarznieci na rozgrzewajácy kubek od Baby. Napój przypominal slodka zupe mleczná z ryzem na spodzie. Bardzo smaczne bo bardzo cieple! Jak tylko Baba upewnil sie, ze kazdy sie nasycil poprosil pomocnika o przyniesienie "récznego pianina"(nie znam nazwy tego instrumentu ale nazwalem go recznym pianienem bo trzeba machac tylem intrumentu zeby gralo-popularny instrument wsród wielbicieli Kriszny). Baba zagral kilka kawalków, wréczajác nam wczesniej faje i zdrowá dawke charas co bysmy sié lepiej wczuli w klimat swiátyni. "Réczne pianino" szybko przejál Rob, grajác i spiewajác stare sankskryckie numery podczas gdy fajka pokoju krazyla wokól sluchaczy...co tu duzo mówic, przez nastepne kilka godzin tylko "haszysz, baby i spiew". Rob tak sie rozkrécil,ze nie mógl przestac spiewac(wogóle nie palil tym razem) i nie wiedzielsimy jak mu powiedziec, ze slonce chyli sie ku zachodowi a przed nami dluga droga w dol doliny i dalej godzina autostopem. Rob stwierdzil, ze zostaje kiedy Baba zaczal go uczyc innych górolskich nut. My ruszylismy wolnym krokiem w dól(szybkim krokiem na zlodowacialych schodach po tylu dawkach mocy raczej ciezko) i bédác w polowie drogi nagle cos mignelo nam kolo uszu: to Rob pédziwiatr zasuwal na niebianskich dopalaczach, przeskakujác wszystko i wszystkich jak ta lania gnajaca przez urodzajne láki..Bylo slychac tylko gwizd i zlowieszczy rechot Rob'a krzyczacego za siebie: ostatni béda pierwszymi! Ja z Kotem wrzucilismy 5 bieg jak tylko skonczyl sie lód i wyminelismy Robercika, który obsciskiwal jedno ze swoich ulubionych drzew. Reszta ekipy z tylu mówi cos o ostatnim wspinaniu na co my zegnamy sié szukajac drogi w strone Manali. Szybko zabieramy sie na pake malej ciezarówki i wracamy do Vashisht razme z grupá robotników-wspólpasazerów.
Kilka dni pózniej zebralismy nasze manele, zaplacilismy za pokój;oczywiscie okazalo sié, ze trzeba doliczyc podatek, o którym wczesniej nie bylo mowy i kase za papier toaletowy, który naiwnie wliczylismy w koszt pokoju. Jesli bédziecie kiedykolwiek w Indiach polecam wczesniej dokladnie sie umówic aby nie pasc ofiará podatku "jelenia"itp.
Do Dharamsali postanowilismy jechac stopem zachéceni dotychczaswymi doswiadczeniami. Okazalo sié poraz kolejny, ze ten sposób podrózowania jest najlepszy z kilku powodów:
1.poznajesz lokalnych ludzi
2.szybciej niz bus
3.wygodniej niz bus-wole siedziec z tylu na pace niz w sciskac sie w zatloczonym autobusie
4.niskie koszta- okolo 0 rupi..i bez podaktu jelenia(jak na razie)

Zamiast wystawiac kciuk lepiej jest klepac po glowie niewidzialnego psa, jesli chcesz dac hindusom do zrozumienia, ze potrzebujesz LIFT(nie wiedzá co to hitchhike czy autostop).

Widoki po drodze do Mandi byly powalajáce: gigantyczne przepascie, wielkie rzeki, góry(niektóre pokryte sniegiem, inne dzunglá)i wodospady. Czulem sie jak Indiana Jones w filmowej opowiesci! Do Mandi(miasto w polowie drogi) nie mielismy zadych problemów z lapaniem okazji. Pierwszy pojazd z wolnym mijescem zabieral nas przed siebie. Niestety z Manali wyjechalismy dopiero w poludnie(dlugie pozegnania) i w Mundi bylismy tuz przed zachodem slonca. Do tego kazdy przejezdzajácy hindus dawal nam do zrozumienia, ze jedzie tylko "za róg". Podjechal autobus...i wsiedlismy:( Zatloczony bus wlókl sie 4 godziny do Dharamsali i dojechalismy po 9pm. Malo kto wie, ze Dalaj Lama nie rezyduje tutaj lecz w malej miejscowosci 8km od Dharams. o nazwie McLundganj. Tam dojechalismy taksówka i uderzylismy do kafejki "Carpe Diem", gdzie czekaly na nas Ebba i Driva. Dziewczyny wyjechaly busem z Manali o 9.30 rano tego samego dnia. Przed nami dojechal tu równiez Rinpoche z Lamá, z którymi przyszlo nam sásiadywac w tym samym hotelu.
Mielismy w planach zapisac sié tutaj na jakis kurs buddyjskich ale skoro Rinpoche Nils-chodzáca encyklopedia buddyzmu i swietlisty Lama mieszkajá tuz obok...Do tego zajeciá z Nilsem czésto odbywaja sié przy piwie i na wesolo! Tak nasza przyjazn z nimi i wiedza o buddyzmie zaczela sié poglebiac...

Brak komentarzy: